Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

piątek, 17 czerwca 2011

KO-wiec

Mój mąż jest doskonałym organizatorem wycieczek! Jest absolutnie niezastąpiony, jeśli chodzi o pomysł na destynację, ustalenie trasy, atrakcji „po drodze” oraz o planowe wykonanie!
Ja wiem, że po historii z bananem trudno w to uwierzyć, ale wierzcie – z  tym mężczyzną wybrałabym się nawet na daleką Syberię albo w sam środek Bombaju, nie interesując się tym, jak tam dotrzeć – tym zajmuje się R!
Już podczas pierwszych randek imponował mi swym niezawodnym zmysłem topograficzno-intuicyjnym, byłam absolutnie przekonana, że jest obdarzony jakimś absolutnym darem. Zgadzałam się na wszystkie jego pomysły i propozycje, bo przecież lepszych nie wymyślę, tym bardziej, że to co ja proponowałam, to on już zazwyczaj znał i widział.
R zawsze był autorem naszych wakacyjnych planów i bardzo mi to odpowiadało i mimo, że zachęcał mnie niejednokrotnie abym i ja podawał pomysły, co chcę zwiedzić, zobaczyć, gdzie spędzimy kolejne urlopy, jakoś podskórnie czułam, że to raczej grzecznościowe pytanie bardziej, więc odpowiadałam, że to co wymyśli sam, jest absolutnym spełnieniem moich najbardziej frywolnych fantazji!
Jeśli już natomiast coś proponowałam, np. jakieś miasto, to okazywało się, że albo jest nieciekawe, albo już tam był….

Byliśmy 2 lata temu na Korsyce – marzenie!!! Dużo po wyspie jeździliśmy, a że wyspa górzysta, dróżki wąskie i kręte, ponadto na drogę nagle wyskakiwała koza, dzik, bądź owca albo stary Korsykańczyk, podróże były dość ekstremalne i mocno szarpały moimi nerwami. Tym bardziej, że syn zadecydował wymiotować, chyba z tych emocji!
No w każdym razie po 2 dniach takich eskapad byłam poważnie zmęczona, a syn na widok naszego samochodu (obrzyganego) uciekał.
Mąż R miał natomiast plany na następny dzień – jedziemy do Calvi! Na drugą stronę wyspy!!! 5 godzin przez góry w jedną stronę!! Będzie świetnie!
Zamarłam. Zrobiłam się zielona na twarzy i naprawdę chciało mi się płakać.
Przypomniałam sobie jednak, że małżonek zawsze mnie zachęcał, abym modyfikowała plany według swoich potrzeb…
Zaczęłam więc nieśmiało, że może jednak byśmy odpuścili Calvi, bo jesteśmy wszyscy trochę zmęczeni i może jakoś bliżej, żeby nie jechać przez góry, nie wymiotować…
On zmęczony nie jest i co ja proponuję, żeby tu oglądać?
Powiedziałam, że możemy spędzić trochę więcej czasu na plaży, odwiedzić ciekawe miasteczka obok, tam droga szersza i bez kóz.
No stanęło na tym, że nie jedziemy.
To, co działo się następnego dnia to ogromna rysa na naszych korsykańskich wakacjach. Mąż popadł w apatię, nie wstawał z leżaka przed domem, nie miał siły jechać na plażę, nasze małżeństwo i szczęście rodziny zawisły na włosku… nic mu się nie podobało, nic nie było warte, żeby wstać z werandy. Przeczytałam pół przewodnika, rzuciłam milion propozycji – nic.
Wieczorem skapitulowałam i powiedziałam, że jeśli ma tak dalej wyglądać, to jedźmy do tego Calvi. Po grzecznościowej wymianie zdań, ze nie musimy itp., skoczył do przewodnika i zaczął mi pokazywać, co już na to Calvi zaplanował i co będziemy tam robić! Siły witalne i spokój naszej rodziny wróciły!
Oczywiście dodawać nie muszę, że wycieczka do Calvi zaplanowana perfekcyjnie i bawiłam się cudownie - miał rację!

Przez mijające dwa lata mąż wielokrotnie pytał mnie o moje turystyczne potrzeby i pragnienia, ale pamiętna przysięgi złożonej sobie na Korsyce, że już nigdy nie podważę jego planów, odpowiadałam, że każdy jego pomysł mnie uszczęśliwi, bo szczęśliwy on, to szczęśliwi my!

W tym roku Sardynia, musimy przejechać kawał Włoch, zanim dostaniemy się na prom. Zostałam poproszona o wyznaczenie miasta, które będę chciała po drodze zwiedzić.
A co tam, pomyślałam, spróbujemy!
Dwa dni prześledziłam na google maps naszą trasę, przeczytałam wszystko o miasteczkach przy A13 i A1 po czym oznajmiłam:  Orvieto!!

- Już tam byłem.




Zwiedzamy Viterbo.

Piszę to głównie dla mojej Przyjaciółki Ż., żeby rozumiała….

środa, 8 czerwca 2011

Strefa C

Jestem zła i rozbita. Rozbita z tego powodu, że nie rozumiem do końca powodu mojej złości. I to chyba dobrze, ze zdaję sobie sprawę z tego, że fakt, że ktoś zajął „moje” miejsce parkingowe, to nie jest powód, by mieć zepsuty dzień.
Ale po kolei. Od chyba 7 lat parkowałam codziennie na krakowskim Kazimierzu, codziennie szukając wolnego miejsca, bo zaparkowanie tam, to prawdziwy rarytas. Oczywiście, co dobre dla kogoś, dla innego jest niewygodne i niekoniecznie słuszne, więc na prośbę mieszkańców Kazimierza (PODOBNO, chociaz ja uważam, że to lobby studentównierobówbrudasów!!!) radni Miasta Krakowa wprowadzili tam od końca maja strefę płatnego parkowania C, wielka na pół Starego Miasta. Ponieważ nie mam zamiaru płacić 250 zł miesięcznie za abonament strefy C, bez gwarancji miejsca parkingowego, to upatrzyłam sobie do parkowania Dębniki, dzielnicę po drugiej stronie Wisły, vis a vis Wawelu. Dzielnicę cichą, zieloną, niekomercyjną i nieskażona nogą turysty.
Początkowo parkowałam na Konfederackiej, pod starym mieszkaniem Przyjaciółki  Ż, więc było sentymentalne. Dojście do pracy zajmowało mi wtedy ok. 14 minut.  Od ponad tygodnia, po głębokim przestudiowanie mapy i warunków komunikacyjnych zaczęłam parkować na małej uliczce szewca Kilińskiego, pod lipą, z której ptaki obsrywają mi szybę na fioletowo. Czas dojścia do pracy 10-12 minut!
Nie miałam tego miejsca opłaconego, czy coś, bo takie novum na Dębniki jeszcze nie trafiło, ale to miejsce było zawsze wolne i czekało na mnie. To taka miła odmiana po siedmioletnich walkach na milimetry na Kazimierzu.
A dzisiaj, cholera, oczom własnym nie wierzyłam, ktoś mi tam stanął, na moim miejscu pod lipą i musiałam zaparkować po przeciwnej stronie. Kompletnie mnie to wytrąciło z równowagi i czuje się tak, jakby mnie ktoś okradł…
(Chyba, że to te leki, które biorę na żołądek a działają przez mózg podobno…)

Dla poprawienia sobie humoru, miast dyndać 12 minut przez Most Grunwaldzki, wzięłam tramwaj.


I jeszcze do strefy C na Kazimierzu - miała ona spowodować, że będzie więcej miejsc dla mieszkańców. I co? Straż miejska blisko o połowę zredukowała ilość miejsc parkingowych.
Miało byc dobrze, a wyszło, jak zawsze ;)

piątek, 3 czerwca 2011

Na Chorwacji lub na Hucie, czyli wakacyjne przemyślenia

Wakacyjna sylwetka osiągnieta - no prawie - kostium kąpielowy wybrany, hurtowe ilości środków na biegunkę zakupione, no to grzejemy motór!
Jak co roku rozpoczyna się turystyczny exodus Polaków "na Chorwację", kto już był "na Chorwacji", wie, że "na Chorwacji" woda najcieplejsza”, ba  „na Chorwacji” jest najlepiej! polskie jedzenie, polskie ceny, polska obsługa w hotelach, język polski kaleczący kelnerzy (ale się starają, no to co ci  Włosi, czy zarozumiali Francuzi, którzy nawet po angielsku nie mówią!!) no i najważniejsze – wszędzie sami Polacy – na plaży, w knajpie na obiedzie, w supermarkecie i na deptaku.
„Na Chorwację” dojedziesz bardzo szybko, fakt - za autostrady trzeba płacić, ale pobłażliwe przymykamy oko, bo przecież w odróżnieniu od nas, jakieś autostrady tam mają i do tego jakie malownicze trasy! Najlepiej  co roku jeździć w to samo miejsce – po co jeździć gdzie indziej, skoro wszędzie jest tak samo, a tu jeszcze chorwacki kamarad da niezły upust dla stałych klientów.

Oczywiście idąc tym tropem, że wszędzie jednako i po cholerę tłuc się autem w gorąc, można spędzić całe 2 tygodnie wakacji „na Hucie”, zielono jest, basen „Krakowianka” jest, piwo tanie w barze Las Vegas…

I specjalnie dla tych, co i w tym roku nie odpuszczą chorwackiej rakiji:





 
Ps. Dzisiaj w kawiarni usłyszałam od pary siedzącej przy sąsiednim stoliku, że nie pojadą w tym roku "na Czarnogórę"... Będą w Szczyrku, ale "na Czarnogórze" niestety nie...

Poważnie się zastanawiam, kiedy zaczniemy jeździć "na Włochy" i "na Hiszpanię"... czy już jeździmy???