Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

czwartek, 19 stycznia 2012

Grand Virtuoso

Byłyśmy we wtorek z córką M. na koncercie Sinfonietty Cracovia i Roby Lakatos. Roby Lakatos to węgierski skrzypek, Cygan i doskonale tą cygańską nutę w jego muzyce słychac. Córka jest początkującą skrzypaczką, więc dla niej atrakcja niebywała a i ja będę mogła mówic, iż wtorkowe wieczory zwykłam spędzac w Filharmonii!
Fakt, dla Paszczaków naszych i Filharmonia i Opera i insze przybytki kultury i ...... sztuki (vide Gajos) nie są obce, wręcz przeciwnie, jest już pewna nuta rutyny w zachowaniu naszych dzieci, jeśli chodzi o wyjścia na koncerty.
I tym razem M. wyszykowała się pierwszorzędnie - brokat na oczy, branzolety i specjalna złota cekinowa torebka - akurat na koncert z muzyką cygańską! Jak potem zobaczyłyśmy i Roby Lakatos i kontrabasista Sinfonietty mieli ten sam pomysł ;)
Koncert oszałamiający! Trzy bisy! Owacje na stojąco!
Nie wiem tylko, czy M. była bardziej pod wrażeniem diamentowego krawata Robiego, czy jego wirtuozerii - już po pierwszym utworze zauważyła bowiem, że gra bez nut, a jakby nuty znał, to by z nich korzystał. Gdy przed Tangiem Tureckim stroił skrzypce na scenie przez minutę, M. nachyliła się do mnie i nie bez cienia dumy wyszeptała - Wiesz, to to już też potrafię zagrac!

niedziela, 15 stycznia 2012

Przez tydzień byłam Heidi :)

Ilekroć  myślałam o tym kraju, nie myślałam o nim inaczej niż o kraju tranzytowym, takim, przez który trzeba przejechać, najlepiej  nie zatrzymując się, kraju ludzi zamkniętych, zarozumiałych i z taką.. pretensją do świata. Wiecie, po prostu im w historii nie wyszło, ot tacy Niemcy, którym się nie udało. To dość paradoksalne, bo z racji mojego wykształcenia germanofilskiego, powinnam lgnąć do krajów niemieckiego obszaru językowego, jak mucha do miodu (do miodu?) Nic bardziej mylnego w moim przypadku – wakacje nad niemieckim Bałtykiem (Ostsee), przyprawiły mnie o głęboką depresję przed i po, a ilekroć przejeżdżamy do ukochanej Italii przez Wschodnią Rzeszą, mam ochotę zablokować  drzwi samochodu i kosztem nie sikania zatrzymać  się dopiero po odpowiedniej stronie Alp.
Przyznam, że pomysł naszych Przyjaciół, aby spędzić ferie świąteczne i Sylwestra w austriackich Alpach przeraził mnie. Kto na litość Boga, mógłby chcieć dobrowolnie spędzie tydzień w kraju  sztywnych reguł i niesympatycznych ludzi? Do tego mówiących po niemiecku w sposób wywołujący u mnie zmarszczki na czole. I to jeszcze gdybym nie mówiła w tym języku i nie rozumiała niemieckiego, wtedy mogłabym po prostu być nieświadoma tej impertynencji i durnowato się uśmiechać. Tak, jak Anglicy. No ale trudno, co zrobić, że zacytuję Stanisława Ochuckiego. Żeby chociaż wino lokalne było dobre…
Główny KO-wiec naszej rodziny postanowił jechać przez Linz, tam się zatrzymać w hotelu na noc i przy okazji zwiedzić 2 muzea. W Linzu nie spotkałam żadnych Austriaków, było dużo Filipińczyków, Kurdów, Turków i Azjatów, wszyscy mało mili i z pretensją. O, jednego Austriaka spotkaliśmy w muzeum sztuki współczesnej, nosił obcisłe jeansy, buty z czubem, miał opaleniznę i artystyczną apaszkę pod szyją. Mało mówił. Myślę, że skupiał się na wyglądaniu.
To jednak, co zastaliśmy w Tyrolu, było szokujące….
Przez cały czas czułam się, jakbym wylądowała w bajce Disneya i tylko czekałam, aż zza najbliższej jodełki wyskoczą jodłujące krasnale. Nie chodzi tylko o arcybajkową scenerię naszej zasypanej śniegiem tyrolskiej wioski, ale o absolutnie niezwykłą, przyjazną aurę bijącą od Tyrolczyków  - wszyscy, od kelnerów, przez obsługę na wyciągach na pani w Intersporcie kończąc byli super mili i pomocni, o wiele bardziej pomocni, niż tego się spodziewaliśmy!
Tyrolskie jedzenie okazało się fenomenalne, knajpki na stoku, tak cudne i przytulne, jakby wycięte z żurnala, a mimo ich oblężenia, biegający w skórzanych porciętach śliczni kelnerzy zawsze znajdywali dla nas miejsce (tyrolscy kelnerzy, to obok włoskich mundurowych moja druga ulubiona grupa zawodowa). Dawno nie czułam się tak bardzo „u siebie”. A gdy o 6 rano, 1 stycznia, gdy za oknem było jeszcze ciemno, pod nasz dom w lasku podjechał pług, żeby usunąć nadmiar śniegu nawet z podjazdu – oszalałam!
I już wiem o co chodzi!!! O ich poczucie obowiązku i przekonanie, że to co robią ma dla lokalnej społeczności znaczenie nie do przecenienia! Jeśli Helmut popije w Sylwestra i nie wstanie o 3 rano 1 stycznia, żeby odśnieżyć wioskę, to Johann nie dowiezie bułek do piekarni Judith… Clown zatrudniony przez szkółkę narciarską na stoku daje z siebie wszystko jako psycholog, podnosząc na duchu dzieci, którym nie poszło najlepiej w slalomie, nie musi tego robić, bo nikt go nie sprawdza, ale on z przejęciem opowiada mi potem, jakie to ważne, żeby te dzieci nie czuły się gorsze.  Ci ludzie nie robią nic na pół gwizdka, bo wierzą, że to co robią ma olbrzymi sens a ich praca jest innym bardzo potrzebna. To wszystko przypomina mi sytuację gdy byłam tłumaczem grupy austriackich myśliwych, którzy przyjechali w Bieszczady na polowanie. Strasznie im nie szło i ku mojemu szczęściu nie ustrzelili ani jednego kozła (samiec sarny). Lokalnemu leśniczemu bardzo zależało na tym, żeby Austriacy wyjechali zadowoleni więc za moim pośrednictwem zaproponował im, że on im takie koziołki wystawi, nie wiem co to miało znaczyć, ale miało skończyć się dużą ilością trofea. Myśliwi popatrzyli po sobie zdegustowani, po czym najstarszy przemówił: Nein! Niech mu Pani powie, że nie jesteśmy Niemcami!

KO-wiec od 2 lat namawia mnie na narty w Niemczech, twierdzi, że to kraj z olbrzymimi możliwościami, ale niedoceniony. I nie zraża go to, że nawet znajomi Niemcy twierdzą, iż w Alpach niemieckich narciarstwa się nie uprawia a Garmisch Partenkirchen to makieta.
Czy znacie kogoś, kto jeździ na urlop do Niemiec? W sensie – kogoś, oprócz nas?



środa, 11 stycznia 2012

O tym, co smuci...

Dwie scenki z naszego życia.

Paszczaki były w niedzielę w kinie, na Kocie w Butach. Ponieważ ja w tym czasie postanowiłam nabyć nowe trykoty na siłownię, byłam ciekawa po projekcji wrażeń dzieci. Małżonek udał się na stronę z młodszym, więc zapytałam starsze dziecko o wrażenia, ale widzę mina nie tęga. O czym był film? -  indaguję.
- O kotku… (twarz dziecka tężeje a oczy nabiegają niebezpiecznie cieczą), jak był mały to nie miała rodziców (łkanie), i trafił do domu dziecka…………. (szlocha z rzuceniem mi się w ramiona, głośne łkanie wstrząsając dzieckiem).
Ponieważ równocześnie żułam kawałek zabranego dziecku obwarzanka oderwałam dziecko od siebie, czując, że obwarzanek utknął gdzieś w mojej tchawicy skutecznie blokując możliwości poboru powietrza…
- I tam się z niego śmiali i dokuczali mu… - kontynuuje zalewając się łzami córka, a ja zlana potem, łzami i z oczami na wierzchu toczę walkę ze zbliżająca się śmiercią…. – i ciągnęli go za skórę!!!!!  - tu spazm osiągnął apogeum. Wyplułam obwarzanka, przestałam sinieć – myślicie, że moja córka zauważyło, ze matka w trakcie jej dramatycznego wystąpienia balansowała na krawędzi śmierci?


Wieczór z książką, Paszczaki mają czytane do snu, oczywiście nie przeze mnie, bo ja mam taki odruch, że zaraz zaczynam potwornie ziewać. Na tapecie książeczka dla dzieci o obrazach w londyńskich muzeach, opisy obrazów, anegdoty, historie…
Małżonek czytał wczoraj o malarzach flamandzkich, w tym o portrecie małego chłopca, zmarłego synka autora. Córka zdziwiła się, że malarz uwiecznił martwe dziecko, ale R. wytłumaczył, że jak malarz zaczął malować, to chłopiec jeszcze żył, zmarł pewnie potem.
Po kilku minutach małżonek zauważył absolutnie poważną, skostniałą i blada twarz młodszego Paszczaka, który był na krawędzi płaczu i z tej krawędzi stoczył się w przejmujący szloch: Ja nie chcę umierać, ja boję się śmierci!!


Ne idźcie do kina na Kota w Butach – to film o znęcaniu się nad zwierzętami, w krzywym i mocno przerysowanym zwierciadle ukazuje też pracę państwowych ośrodków opieki.
Nie prowadźcie dzieci do muzeów, nie czytajcie przed snem Andersena i broń Boże Braci Grimm (Braci Grimm to raczej w ogóle, bo to sadyści byli).

I taka konkluzja – czytam równocześnie – już sobie – książkę o Korei Północnej – ‘Światu nie mamy czego zazdrościć’ Barbary Demick.  Zdarzenia z powojennej Korei, zdarzenia z lat 90-tych, zdarzenia tak niewiarygodne, potworne i okrutne, że nie chce się w ich autentyczność wierzyć.
Moja córka wypłakuje oczy na disneyowskiej bajce, synek doznaje wstrząsu po kontemplacji flamandzkiego dzieła sztuki a w miastach Korei Północnej matki gotują swoim dzieciom wodę na posiekanej trawie i zgnieconej korze drzew, póki dzieci nie umrą z rozdętymi brzuszkami…

I co z tym zrobić?




Dzięki Marcin za przypomnienie!