Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

środa, 17 sierpnia 2011

Preferencje Soni


Byłam dzisiaj u mojej fryzjerki, żeby pozbyć się ryżego, wypalonego słońcem Cagliari,  na rzecz kasztanowo-czekoladowego. Masaż głowy robiła mi nowa asystentka, bardzo apetyczna blondynka, przypominająca znaną aktorkę Sonię B. zanim Sonia B. zrobiła sobie to coś strasznego z twarzą.
Czytałam sobie PANIĄ, akurat wywiad Domagalik z aktorem Poniedziałkiem, ciekawy bardzo. „No tak myślałam, że znam tę twarz!” – wykrzyknęła blond Sonia. „Tak, to ten aktor, Poniedziałek”. „Tak, tak, poznałam”  - ucieszyła się i teatralnie wyszeptała „To prawda, że on jest tym no…pedałem???”  Oczy zrobiłam jak pięć złotych, widziałam dokładnie bo siedziałam przed lustrem i  ostrożnie odpowiedziałam -„No wygląda, wie pani, na to, że chyba tak…” 
-„Ha, wie pani, u mnie była taka dyrektorka szkoły, miała męża i trzy córki, prawie dorosłe. I wie pani co? Jej mąż przyprowadził raz do domu faceta i powiedział, że teraz będzie z nim mieszkał, bo jest gejem, da pani wiarę? Po tylu latach!!”
- „O kurcze, musiał się długo ukrywać…” odpowiedziałam rezolutnie.
-„No pewnie!! Przecież nie zrobiło mu się tak nagle! Żona go zaraz naturalnie wyrzuciła, przecież to dyrektorka szkoły!!! Ale widzi pani, trzy córki miał! Ale wie pani co, i tak wolę te lesbijki od gejów, naprawdę. No ale te pomysły, że chcą dzieci mieć!!!!”
Saved by the bell!
Dobry Jezus wybawił mnie dzwonkiem telefonu od ciężkiej światopoglądowo dyskusji.

Tak, mieszkam na wsi. Mój salon fryzjerski jest we wsi obok, kosmetyczkę mam też na wsi, a moje dzieci chodzą do wiejskiej szkoły.
A takie dialogi, jak ten z blond Sonią to cena za to, że wszędzie mam blisko i bez korków ;)

Wierzyć jej?

Niechże mi ktoś powie, jak zakończyła się ta historia? Czekała? Była wierna, tak jak obiecywała, gdy rozstawali się przed bramą więźnia?
To chyba najpiękniejsza piosenka o miłości!!!!



czwartek, 11 sierpnia 2011

Zrobię wam las karboński!

Powiedziała pewna smutna pani po sześćdziesiątce. Smutna nie dlatego, że po sześćdziesiątce (chociaż cholera ją tam wie), ale dlatego, że jak nam potem zdradziła, dwie niedziele w miesiącu robi las karboński i wybuchy w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, przy ulicy 3 Maja.
Tak, byliśmy w ostatnią niedzielę w Muzeum Górnictwa Węglowego, nie wiem, czy są muzea innego górnictwa, w każdym razie to zadziwiło nas mocno!
Wejdzie do tej sali! Zrobię wam las karboński!  - weszliśmy potulnie, w sali czekało już dwoje innych zwiedzających (jedynych oprócz nas), chłopak I dziewczyna, chyba na randce – no co, na Śląsku na takie randki się chodzi. Zrobiło się jeszcze ciemniej, po czym pani nacisnęła przycisk na pilocie…i się zaczęło – z niewiadomo skąd zerwał się wiatr, burza, grzmoty, na ścianie ukazał się wyświetlony z projektora rzeczony karboński las, który trafiony piorunem spłonął i tak oto powstał węgiel! Staliśmy osłupieni! Nikt z nas nie ruszył się karnie, dopóki nie wróciła pani z 2 kartkami. Ruchem ręki oddaliła randkowiczów a do nas rzekła: Ponieważ  jesteście rodziną, a muzeum w ramach akcji promocyjnej robi konkurs, to musicie wziać w nim udział, tu trzeba wylosować zestaw! Małżonek wlosował zestaw 1 (który potem inny muzealnik nazwał “najłatwiejszym”, co mnie trochę podkurzyło). Było tam 10 pytań, na które odpowiedzi mieliśmy znaleźć oglądając wszystkie ekspozycje!
Ale nie było czasu przyjrzeć się pytaniom, bo pani bez cienia emocji na twarzy zagoniła nas dalej: stańcie tam, koło górników, zrobię wam wybuch!


Przez 2 godziny z nosem przy każdym eksponacie, każdym mierniku, każdej tabeli poglądowej szukaliśmy odpowiedzi na pytania, bo ja powiedziałam, że bez nagrody nie wychodzę.
Dobrze, że małżonek ma BB, to szybko, schowani za strojami galowymi górniczymi, sprawdziliśmy w internecie odpowiedzi na 2 pytania, których za cholerę nie mogliśmy znaleźć w muzeum.

No I się udało! Nagrody są, min Śląskie na pogodę i niepogodę (czyli wszystkie weekendy do grudnia mamy już zorganizowane, zapowiedział entuzjastycznie małżonek), ale najważniejsze, że wiem w końcu do czego służy kilofek sztygarski, po co górnikom pióro w kopalni i potrafię wymienić złoża energatyczne w Polsce ;)

A jak mnie kto wkurzy, to mu zrobię las karboński!!!! ;)

papparara!




środa, 3 sierpnia 2011

Pa pa Maleńka....

Dzisiaj nasza ukochana Lewka przebiegła po Tęczowym Moście, na drugą stronę... Wolna od bólu, niemocy i skurwiela zwanego nowotworem.
Piękne życie miałaś Maleńka, a my dzięki Tobie jeszcze piękniejsze!
Jeszcze się spotkamy, trzymaj dla nas słoneczne polany :*


piątek, 22 lipca 2011

Najpierw jedz, potem zwiedzaj!

Był taki film „In Bruges”, z naszym niedoszłym szwagrem Colinu Farrellu, fatalnie przetłumaczonym tytułem Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. Piękny!
Otóż ilekroć jestem we Włoszech, a w moich licznych podróżach jest to kraj, w którym przebywam najczęściej, zawsze sobie ten film przypominam, gdy zmuszona jestem kierować się zasadą – Najpierw jedz, potem zwiedzaj ;)

Kilka dni temu wróciłam z Sardynii i Lombardii, prawie 3 tygodnie na włoskiej ziemi i mogłabym bez końca opisywać piękno Italii, smaki kuchni i kolory morza – o kolorach wina nie wspomnę -, ale takich zachwytów jest pełno i są wręcz oczywiste. To nudne!

Ja napiszę, co we Włoszech fajne nie jest, co denerwuje i irytuje ;)

Kawa. Z kawą jest ciężko, bo oczywiście poza kawą wietnamską (sic!) kawa włoska jest najlepsza, najmocniejsza i najsłodsza, ale schody pojawiają się, gdy nie chcemy zwykłego espresso, a kawę z mlekiem.  Chyba 2 lata dochodziliśmy metodą prób i błędów, jak zamawiać kawę, żeby było to coś, co przypomina naszą (sic!) latte, bądź przynajmniej kawę na pół ze zwykłym mlekiem. Dostawaliśmy przeróżnego rodzaju kawy, najczęściej za mocne, a jeden raz, w Genui nawet dwie szklanki mleka, gdy R. zamówił due latte. Pani popatrzyła na niego wielkimi czarnymi oczami, coś burknęła do koleżanki przy ciastkach i podała dwie szklanki mleka. W końcu nasza włoska Przyjaciółka V. powiedziała, że mamy zamawiać americanę i dostaniemy to, czego pragniemy. I tak było. Oczywiście na autonomicznej Sardynii zamawiając americanę dostawaliśmy espresso z łyżeczką spienionego mleka, co więcej niemal każda sardyńska kawiarnia podchodzi do tematu kawy dowolnie a moje prośby o cafe con latte  zawsze powodują dodatkowe pytania i komentarze. Doszłam więc do wniosku, że o wiele łatwiej zamawia mi się Aperol Spritz i dostaję zawsze to, czego oczekuję, więc na Sardynii od 10 rano sączyłam Aperol! Salute!

Język. Naprawdę nie wiem, dlaczego jeszcze nie nauczyliśmy się tego języka!!!!!?? Skoro jest to kraj, do którego jeździmy najczęściej, to chyba byłoby logiczne, tym bardziej, że Włosi konsekwentnie chcą porozumiewać się jedynie we włoskim, wliczając w to knajpy, sklepy, muzea i informacje turystyczne. Dość swobodnie za to można sobie porozmawiać z Włochami po niemiecku w północnej Lombardii  i Południowym Tyrolu! Polecam!

Sjesta. Absolutny Number One!!!!  Zdarzyło mi się przez nią kilka razy kląć jak szewc, gdy z głodnymi dziećmi  lądowałam w jakiejś budce z frytkami z powodu zamknięcia restauracji!! Nie jestem w stanie tego pojąć, dlaczego, ach dlaczego od godziny 14 do 19:30 nie można we Włoszech zjeść obiadu, nawet w sezonie urlopowym, kiedy to tysiące turystów z całego świata zazwyczaj w tych godzinach odczuwa głód i potrzebę posilenia się w trakcie zwiedzania. A jeszcze bardziej irytujące jest, że gdy stoisz przed zamkniętymi drzwiami trattorii z pierwszych pięter kamienic dochodzi szczęk naczyń i zapach makaronu z bazylią i oliwą.
Ten dziwny i denerwujący zwyczaj zmusił nas w tym roku do wprowadzenia w życie zasady – najpierw jedz, potem zwiedzaj, czyli dopadając do jakiegoś miasta, najpierw idziemy na obiad, nawet jeśli jest dopiero 11 rano, a potem udajemy się na zwiedzanie  i zadowoleni jak nie wiem co, szydzimy z innych głodnych o 14 nieprzygotowanych do pobytu we Włoszech turystów ;)

Coperto.  Czyli opłata za to, że położą na stole sztućce i kawałek chleba. Zazwyczaj 1-2 euro od osoby. Dzieci, nawet czteroletnie, traktowane są jako osoby. Tam w ogóle lubią dzieci.  Nasz Przyjaciel, znawca tematyki włoskiej (absolutny i totalny znawca!), twierdzi, że to przez Unię. Że jak we Włoszech wprowadzili euro, to Włosi zaprzestali zostawiać napiwki w knajpach, więc wprowadzono taki obowiązkowy napiwek. Trochę mnie to wkurza, bo nie lubię być do niczego przymuszana i to jeszcze w tak nachalny sposób – niechże doliczą te 2 euro do ceny makaronu, który i tak zamówię,  bo będę się cieszyła, że znalazłam jakaś otwartą, serwująca obiad restaurację.
Podobna sytuacja zdarzyła się nam w Toskanii, gdzie wynajęliśmy dom, za niemałe pieniądze (niemiecka agencja pośrednictwa) i gdy po 2 dniach podróży z maleńkimi dziećmi przybyliśmy na miejsce i chcieliśmy odebrać klucze do domu, pani wynajmująca pyta się, czy chcielibyśmy również pościel, bo cena nie obejmuje pościeli i trzeba dopłacić, 10 euro od kompletu….
Gaz też nie był w cenie… i prąd…
Ale to była jakaś niemiecka agencja ;)

Dom. Z reguły nie korzystamy z hoteli, nawet na wyjazdy trzydniowe wynajmujemy mieszkania bądź domu od tubylców. Mamy więc w tym znaczną wprawę i spore doświadczenie ;)
Zupełnie nowe doświadczenie natomiast czekało na nas na Sardynii.
Jeśli wynajmujesz dom na Sardynii będzie oczekiwane przez właścicieli, że nie będziesz w tym domu mieszkał a rozbijesz sobie namiot w ogrodzie i to najlepiej blisko drogi i nie na trawie. Wszelkie oznaki używania domu, nawet jest masz opłacony final cleaning i nie poczyniłeś żadnych szkód, będą powodem do twierdzenia przez właściciela, że nie okazałeś mu należytego szacunku, wobec czego on nie odda ci depozytu.
To cenna lekcja i pouczająca, aczkolwiek mocno stresująca, szczególnie gdy śpieszysz się na prom na kontynent.

Policja i inne służby mundurowe. Tu właśnie mam problem, bo mi się włoscy policjanci i carabinieri strasznie podobają. To niewiarygodnie przystojni mężczyźni, doskonale zbudowani, co widać dzięki dopasowanym, prześlicznym mundurom. Nawet panowie szambiarze (pominę milczeniem okoliczności naszego spotkania) nie dość, że mają połyskujący czerwony samochód, to jeszcze ich czerwone mundury skrojone są niczym na wybieg dla modelek! Szkoda, że te okoliczności były nieco gówniane i nie mogłam im się lepiej przyjrzeć ;)
Co do policjantów, to ja bym chyba miała problem z zaufaniem im, ktoś kto tak obłędnie wygląda, ma lśniące guziki, nadmorską opaleniznę, obcisły mundur rozpięty na klacie oraz szałowe okulary przeciwsłoneczne nie może być wzięty poważnie, jako kompetentny stróż prawa ;) Tak szałowo wyglądający faceci w mundurach powinni rozbierać się na wieczorach panieńskich za ciężkie pieniądze!!  

Zniechęceni??

Ja wracam na Sardynię już za 3 tygodnie J  Będę piła Aperol zamiast kawy, będę wyścigowała się z restauratorami byle przed sjestą, płaciła słone coperto i pewnie znowu przytyję od samego wąchania potraw ;)
No cóż, czas się uczyć tego włoskiego!!!



czwartek, 21 lipca 2011

No to siup!

Wczoraj miałam urodziny! Skończyłam 34 lata ;)
Bardzo olbrzymie Bóg zapłać wszystkim, którzy pamiętali i wszystkim, którym musiałam przypomnieć ;)

a te życzenia, przesłane ze szczerego serca, najbardziej doprowadziły mnie do łez.......



dziękuję, Elżbieto.....!

piątek, 17 czerwca 2011

KO-wiec

Mój mąż jest doskonałym organizatorem wycieczek! Jest absolutnie niezastąpiony, jeśli chodzi o pomysł na destynację, ustalenie trasy, atrakcji „po drodze” oraz o planowe wykonanie!
Ja wiem, że po historii z bananem trudno w to uwierzyć, ale wierzcie – z  tym mężczyzną wybrałabym się nawet na daleką Syberię albo w sam środek Bombaju, nie interesując się tym, jak tam dotrzeć – tym zajmuje się R!
Już podczas pierwszych randek imponował mi swym niezawodnym zmysłem topograficzno-intuicyjnym, byłam absolutnie przekonana, że jest obdarzony jakimś absolutnym darem. Zgadzałam się na wszystkie jego pomysły i propozycje, bo przecież lepszych nie wymyślę, tym bardziej, że to co ja proponowałam, to on już zazwyczaj znał i widział.
R zawsze był autorem naszych wakacyjnych planów i bardzo mi to odpowiadało i mimo, że zachęcał mnie niejednokrotnie abym i ja podawał pomysły, co chcę zwiedzić, zobaczyć, gdzie spędzimy kolejne urlopy, jakoś podskórnie czułam, że to raczej grzecznościowe pytanie bardziej, więc odpowiadałam, że to co wymyśli sam, jest absolutnym spełnieniem moich najbardziej frywolnych fantazji!
Jeśli już natomiast coś proponowałam, np. jakieś miasto, to okazywało się, że albo jest nieciekawe, albo już tam był….

Byliśmy 2 lata temu na Korsyce – marzenie!!! Dużo po wyspie jeździliśmy, a że wyspa górzysta, dróżki wąskie i kręte, ponadto na drogę nagle wyskakiwała koza, dzik, bądź owca albo stary Korsykańczyk, podróże były dość ekstremalne i mocno szarpały moimi nerwami. Tym bardziej, że syn zadecydował wymiotować, chyba z tych emocji!
No w każdym razie po 2 dniach takich eskapad byłam poważnie zmęczona, a syn na widok naszego samochodu (obrzyganego) uciekał.
Mąż R miał natomiast plany na następny dzień – jedziemy do Calvi! Na drugą stronę wyspy!!! 5 godzin przez góry w jedną stronę!! Będzie świetnie!
Zamarłam. Zrobiłam się zielona na twarzy i naprawdę chciało mi się płakać.
Przypomniałam sobie jednak, że małżonek zawsze mnie zachęcał, abym modyfikowała plany według swoich potrzeb…
Zaczęłam więc nieśmiało, że może jednak byśmy odpuścili Calvi, bo jesteśmy wszyscy trochę zmęczeni i może jakoś bliżej, żeby nie jechać przez góry, nie wymiotować…
On zmęczony nie jest i co ja proponuję, żeby tu oglądać?
Powiedziałam, że możemy spędzić trochę więcej czasu na plaży, odwiedzić ciekawe miasteczka obok, tam droga szersza i bez kóz.
No stanęło na tym, że nie jedziemy.
To, co działo się następnego dnia to ogromna rysa na naszych korsykańskich wakacjach. Mąż popadł w apatię, nie wstawał z leżaka przed domem, nie miał siły jechać na plażę, nasze małżeństwo i szczęście rodziny zawisły na włosku… nic mu się nie podobało, nic nie było warte, żeby wstać z werandy. Przeczytałam pół przewodnika, rzuciłam milion propozycji – nic.
Wieczorem skapitulowałam i powiedziałam, że jeśli ma tak dalej wyglądać, to jedźmy do tego Calvi. Po grzecznościowej wymianie zdań, ze nie musimy itp., skoczył do przewodnika i zaczął mi pokazywać, co już na to Calvi zaplanował i co będziemy tam robić! Siły witalne i spokój naszej rodziny wróciły!
Oczywiście dodawać nie muszę, że wycieczka do Calvi zaplanowana perfekcyjnie i bawiłam się cudownie - miał rację!

Przez mijające dwa lata mąż wielokrotnie pytał mnie o moje turystyczne potrzeby i pragnienia, ale pamiętna przysięgi złożonej sobie na Korsyce, że już nigdy nie podważę jego planów, odpowiadałam, że każdy jego pomysł mnie uszczęśliwi, bo szczęśliwy on, to szczęśliwi my!

W tym roku Sardynia, musimy przejechać kawał Włoch, zanim dostaniemy się na prom. Zostałam poproszona o wyznaczenie miasta, które będę chciała po drodze zwiedzić.
A co tam, pomyślałam, spróbujemy!
Dwa dni prześledziłam na google maps naszą trasę, przeczytałam wszystko o miasteczkach przy A13 i A1 po czym oznajmiłam:  Orvieto!!

- Już tam byłem.




Zwiedzamy Viterbo.

Piszę to głównie dla mojej Przyjaciółki Ż., żeby rozumiała….

środa, 8 czerwca 2011

Strefa C

Jestem zła i rozbita. Rozbita z tego powodu, że nie rozumiem do końca powodu mojej złości. I to chyba dobrze, ze zdaję sobie sprawę z tego, że fakt, że ktoś zajął „moje” miejsce parkingowe, to nie jest powód, by mieć zepsuty dzień.
Ale po kolei. Od chyba 7 lat parkowałam codziennie na krakowskim Kazimierzu, codziennie szukając wolnego miejsca, bo zaparkowanie tam, to prawdziwy rarytas. Oczywiście, co dobre dla kogoś, dla innego jest niewygodne i niekoniecznie słuszne, więc na prośbę mieszkańców Kazimierza (PODOBNO, chociaz ja uważam, że to lobby studentównierobówbrudasów!!!) radni Miasta Krakowa wprowadzili tam od końca maja strefę płatnego parkowania C, wielka na pół Starego Miasta. Ponieważ nie mam zamiaru płacić 250 zł miesięcznie za abonament strefy C, bez gwarancji miejsca parkingowego, to upatrzyłam sobie do parkowania Dębniki, dzielnicę po drugiej stronie Wisły, vis a vis Wawelu. Dzielnicę cichą, zieloną, niekomercyjną i nieskażona nogą turysty.
Początkowo parkowałam na Konfederackiej, pod starym mieszkaniem Przyjaciółki  Ż, więc było sentymentalne. Dojście do pracy zajmowało mi wtedy ok. 14 minut.  Od ponad tygodnia, po głębokim przestudiowanie mapy i warunków komunikacyjnych zaczęłam parkować na małej uliczce szewca Kilińskiego, pod lipą, z której ptaki obsrywają mi szybę na fioletowo. Czas dojścia do pracy 10-12 minut!
Nie miałam tego miejsca opłaconego, czy coś, bo takie novum na Dębniki jeszcze nie trafiło, ale to miejsce było zawsze wolne i czekało na mnie. To taka miła odmiana po siedmioletnich walkach na milimetry na Kazimierzu.
A dzisiaj, cholera, oczom własnym nie wierzyłam, ktoś mi tam stanął, na moim miejscu pod lipą i musiałam zaparkować po przeciwnej stronie. Kompletnie mnie to wytrąciło z równowagi i czuje się tak, jakby mnie ktoś okradł…
(Chyba, że to te leki, które biorę na żołądek a działają przez mózg podobno…)

Dla poprawienia sobie humoru, miast dyndać 12 minut przez Most Grunwaldzki, wzięłam tramwaj.


I jeszcze do strefy C na Kazimierzu - miała ona spowodować, że będzie więcej miejsc dla mieszkańców. I co? Straż miejska blisko o połowę zredukowała ilość miejsc parkingowych.
Miało byc dobrze, a wyszło, jak zawsze ;)

piątek, 3 czerwca 2011

Na Chorwacji lub na Hucie, czyli wakacyjne przemyślenia

Wakacyjna sylwetka osiągnieta - no prawie - kostium kąpielowy wybrany, hurtowe ilości środków na biegunkę zakupione, no to grzejemy motór!
Jak co roku rozpoczyna się turystyczny exodus Polaków "na Chorwację", kto już był "na Chorwacji", wie, że "na Chorwacji" woda najcieplejsza”, ba  „na Chorwacji” jest najlepiej! polskie jedzenie, polskie ceny, polska obsługa w hotelach, język polski kaleczący kelnerzy (ale się starają, no to co ci  Włosi, czy zarozumiali Francuzi, którzy nawet po angielsku nie mówią!!) no i najważniejsze – wszędzie sami Polacy – na plaży, w knajpie na obiedzie, w supermarkecie i na deptaku.
„Na Chorwację” dojedziesz bardzo szybko, fakt - za autostrady trzeba płacić, ale pobłażliwe przymykamy oko, bo przecież w odróżnieniu od nas, jakieś autostrady tam mają i do tego jakie malownicze trasy! Najlepiej  co roku jeździć w to samo miejsce – po co jeździć gdzie indziej, skoro wszędzie jest tak samo, a tu jeszcze chorwacki kamarad da niezły upust dla stałych klientów.

Oczywiście idąc tym tropem, że wszędzie jednako i po cholerę tłuc się autem w gorąc, można spędzić całe 2 tygodnie wakacji „na Hucie”, zielono jest, basen „Krakowianka” jest, piwo tanie w barze Las Vegas…

I specjalnie dla tych, co i w tym roku nie odpuszczą chorwackiej rakiji:





 
Ps. Dzisiaj w kawiarni usłyszałam od pary siedzącej przy sąsiednim stoliku, że nie pojadą w tym roku "na Czarnogórę"... Będą w Szczyrku, ale "na Czarnogórze" niestety nie...

Poważnie się zastanawiam, kiedy zaczniemy jeździć "na Włochy" i "na Hiszpanię"... czy już jeździmy???

piątek, 27 maja 2011

Jak kwiat lotosu...

„Obyś cudze dzieci uczył” zwykliśmy złorzeczyć, bo to ponoć najgorsza kara.
A guzik prawda! To jest dawno nieaktualne! Jak się uczy cudze dzieci, to się nawet nieźle na tym czasem wychodzi materialnie -  patrz pan instruktor narciarski naszych Paszczaków. Nie dość, że wynagrodzenie ładne, to miał jeszcze maślany wzrok mamusi dzieci w pakiecie ;)
A  jak wynagrodzenie kiepskie, to dynda mi to i powiewa, czy cudze dzieci się czegoś nauczą, czy nie – patrz szkoły państwowe.  

Najgorsza kara, to uczyć własne dzieci, obie strony nie maja w tym żadnej przyjemności, jest mnóstwo nerwów, płaczu, krzyku i gróźb. Wynagrodzenia brak.

Uczyliśmy Paszczaka M jeździć na 2 kółkach na rowerze.  Było dokładnie, jak wyżej – krzyk, płacz, histeria, straszenie domem dziecka a w druga stronę opieką społeczną.
Nauczyliśmy.
Kupiliśmy nawet większy rower, żeby zmyć z siebie poczucie winy a dziecku wynagrodzić cierpienie. Powstał nowy problem – większy rower spowodował, że na nowo trzeba się uczyć startowania i hamowania.
Postanowiłam się wziąć za to sama i zabrałam córkę na przejażdżkę. Pokłóciłyśmy się już w drodze do parku, bo wyrodna twierdziła, że specjalnie ja spycham z roweru i źle trzymam siodełko. Doszłam do wniosku, że nie będę drzeć się już na samym początku, ponadto za blisko sąsiadów. Wyobraziłam sobie, że to nie jest moje dziecko, a za każdą godzinę nauki dostaję 50 zł! No generalnie zaczęłam sobie wizualizować, że jestem lilią na wielkiej spokojnej tafli jeziora.
Nie wiem, czy moja córka również myślała o kwiecie lotosu, ale chyba niezbyt intensywnie, bo po 10 minutach obie byłyśmy porządnie ugotowane, ja darłam się potwornie a ona ryczała. Przed popełnieniem zbrodni powstrzymywały mnie tylko kamery przemysłowe (mam nadzieję, że nagrywają bez dźwięku, bo jej nawet obiecałam, że „jeszcze chwilę i ja uduszę!!”).
Cel nauki osiągnięty, tak w …30%


Po powrocie do domu moja córka rozpowiadała wszystkim w rodzinie, że chciałam ją zabić i że ją dusiłam. Ciekawe, kiedy zacznie to opowiadać w szkole…

Dwa dni temu mąż poprosił, żebym podczas jego nieobecności przerobiła z M nowe literki. Ale po chwili zastanowienia dodał: „Albo lepiej nie, bo ją zrazisz, tak jak do roweru….”

poniedziałek, 23 maja 2011

Ile waży zepsuty banan?


Miałyśmy takie marzenie z Przyjaciółka G, że będziemy mogły – każda z osobna – kiedyś powiedzieć – „Mój mąż? Mój mąż z zawodu jest derektorem!!!!”.
No niestety, ani Przyjaciółce G, ani mi się nie udało.
Mój mąż z zawodu jest mecenasem i kropka. Ale nie mecenasem sztuki, chociaż sztukę, szczególnie tą wysoką, bardzo poważa, tylko takim mecenasem, co to przywdziewa czarną togę z zieloniutkimi lampasami i zadaje szyku.
Im dłużej adwokatów, czy innych prawników obserwuję, tym bardziej jestem przekonana, że dobry Bóg, tworząc prawnika powinien dodawać takiemu do kompletu człowieka od spraw przyziemnych, życiowych i mało wzniosłych. Takiego, co to będzie pamiętał o dentyście, załatwieniu spraw w szkole dzieci, no takiego, co to generalnie będzie kleił rzeczywistość.

Ale do rzeczy.

Mąż mój mecenas, odbywał w lutym podróż służbową do Baku, podróż z mega przygodami, nieprzewidzianymi przesiadkami i mało szczęśliwym finałem. Otóż na lotnisku w Baku okazało się, ze bagaż małżonka R nie dotarł, jest gdzieś, ale na pewno nie w Baku, co więcej zapewne nie w Azerbejdżanie. R zdołał się dowiedzieć, że następny lot Frankfurt – Baku jest w niedzielę, czyli za cztery dni, a istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że we Frankfurcie bagaż przebywa. Sęk w tym, iż małżonek w niedzielę będzie już odlatywał do Krakowa, więc pozostaje mu pogodzić się z tym, że bagażu mieć nie będzie.

I nie miał… przez trzy miesiące.

Długo by opisywać przeboje z czołowym niemieckim przewoźnikiem, stanęło na tym, że idziemy do sądu i to już w czerwcu!!!! I nie wiadomo, co bardziej rozsierdziło R, czy utrata ukochanych t-shitrów, butów i koszul, czy absolutny brak woli załatwienia sprawy ze strony germańskiej.

Aż do ostatniego czwartku, kiedy to asystentka męża mecenasa odebrała telefon, że pan kurier jedzie do nas do domu z walizką odnalezioną we Frankfurcie. Radość olbrzymia. Telefonicznie nakazałam małżonkowi zbadanie walizki przy panu kurierze na tarasie. Zgodził się, ale słyszę, że głos coś nie bardzo pewny siebie:

- Bo ja ci czegoś nie powiedziałem.
-??
- Ja do tej walizki jeszcze na lotnisku w Balicach wrzuciłem banana…
- ??? Co??? Mam nadzieję, że w woreczku, powiedz proszę, że tak!!!!!
- Nie.
-Jezu, dlaczego?? Słuchaj, Ty tej walizki w ogóle do domu nie wnoś!!! Przecież banan zgnił i wytworzyły się larwy i robale i pluskwy!!!  Wiesz, jak ciężko wytępić pluskwy!!! Wiesz, że mam na ich jad uczulenie, zresztą cholera też w Niemczech mnie pogryzły. Masz wszystko zapleśniałe i brudne i z jajami tych larw, dlaczego bez woreczka?????????
- No bo nie miałem.


Musiałam ochłonąć. Już nie cieszyłam się z tego bagażu, widziałam siebie w rękawicach gumowych, wywalająca wszystko do śmieci. Zapytałam R kilka minut potem na skypie, zapis oryginalny:

-Kotku, a co Tobą kierowało, jak wrzucales tego banana do walizki, tak luzem? nie widziałeś nigdy jak traktowane sa walizki na lotniskach? sądziłeś, że banan to jakis wyjątkowo twardy owoc? wytrzymały?

odpowiedź:
-no wrzucilem z mysla - zjem w Baku zaraz po wyjsciu z lotniska by sie wzmocnic



Logyczne, nie?

I nie uwierzycie!
R dostał walizkę, otworzył na tarasie, jak pouczyłam i - wszystko OK! Banana brak!
Za to dołączony po niemiecku pełen spis rzeczy znajdujących się w walizce, włącznie z opisem tabletek na przeziębienie, krajem produkcji wszystkich woreczków foliowych w które pakuję mężowi bieliznę.
i ważne, pozycja nr 7 spisu:
- verfaulte Banane, 300 g, vernichtet 05.03.2011 (zepsuty banan, 300g, zniszczony 05 marca 2011)

I naprawdę nie wiem, co jest bardziej niesamowite, czy to, że ważyli zgniłego banana, czy to,i że OD 5 MARCA NIKT NIE ODDAŁ WALIZKI!!!!

Ale jak twierdzi moja forumowa znajoma „i dzięki Twojemu mężowi wiem ile waży 1 zepsuty banan

I jakie to ma znaczenie dla ludzkości !!! J

wtorek, 17 maja 2011

Posłaniec

Trudne i mozolne zadanie na dziś – powiadomić moich znajomych, że zawiesiłam konto na FB, żeby nie myśleli, że ich broń Boże zablokowałam, usunęłam i skazałam na towarzyska banicję!!
Muszę wysłać kilka maili po angielsku, mnóstwo po polsku i do tego parę smsów, aby się wytłumaczyć z publicznego harakiri.
To w sumie śmieszne, że za dowód sympatii i zainteresowania uznaje się jakieś wirtualne przyłączenie, zwykłe kliknięcie, które decyduje o tym, czy mamy w kimś wirtualnego przyjaciela, czy śmiertelnego wroga J No ale sama w tym uczestniczyłam, klikałam w jedną i druga stronę, więc śmieję się sama z siebie.
Czy będzie ktoś za mną tęsknił? Może kilka osób… Już wczoraj moja Warszawska Przyjaciółka powiedziała, że czuje się sieciowo osamotniona – może to taki szok, albo ma obniżoną odporność, bo od 2 tygodni znów jest na Dukanie i nie pije alkoholu!
Swoją droga zawsze uważałam ten punkt diety za najsłabszy – gdy byłam na Dukanie (całe 5 dni!!) to próbowałam tą dietę zmodyfikować właśnie o punkt spożywania alkoholu a ściślej – wina czerwonego. Oczywiście nic nie schudłam, to jasne!

O, taki jeszcze jeden będzie za mną tęsknił, pewnie już od rana zastanawia się, czemu mu zniknęłam i czy zrobił coś, czym mnie uraził. Chociaż w sumie, gdy mój własny mąż na znak protestu usunął mnie 3 tygodnie temu ze znajomych, to nie zorientowałam się w ząb, dopiero wczoraj obrażony za moja ignorancję, przyznał mi się do tego ;)

Dobrze zatem, zanim zrażę do siebie 90 osób wyślę ta piekielną pocztę niczym posłańca!

poniedziałek, 16 maja 2011

Popełniłam społeczne samobójstwo.

Zawiesiłam swoje konto na FB!!! Musiałam, z różnych przyczyn. Głównie z miłości i potrzeby świętego spokoju. Miłości do świętego spokoju i mężczyzny.
A że natura nie lubi próżni, a natura to ja, postanowiłam znaleźć ujście potrzebie opisywania, zapisywania, opowiadania, relacjonowania. U mnie, jak u Stuhra Seniora - "człowiek musi, inaczej się udusi".
Co z tego wyjdzie - zobaczę, nie zakładam żadnego planu, ilości postów na tydzień, tematyki, linijek i wersów, nie nadymam się :)

Dlaczego rekin? Bo działam, jak rekin. Chłopak nie ma pęcherza pławnego i żeby sie nie utopic, musi w kółko pływać. Gdyby się zatrzymał - opada na dno.
Dlaczego więc w Himalajach? Bo ja czasem tak się czuję, jakby wsadzona w nieswoja bajkę, w nieswoje otoczenie, jak rekin w Himalajach...


A tak zupełnie po cichu, to Himalaje na mnie czekają.... i ja tam będę!