Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Garmisch - bo żyje się tylko raz!

A jednak... Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale jedziemy do Garmisch-Partenkirchen. Na narty. Mój mąż od dawna planował to ekstremalne wydarzenie i myślę, że jest to wyraz jego daleko posuniętej turystycznej ekstrawagancji. Bo to tak, jakbyś na wakacje jechał do Hradec Kralove a na Boże Narodzenie do Osnabrück. Koledzy i rodzina zadadzą ci tylko jedno pytanie – dlaczego??? Ja rozumiem, że każdej nacji Niemcy kojarzą się jedynie z Wurstem, Hitlerem i Modern Talking, niepokojące natomiast jest, gdy sami nasi niemieccy znajomi na wieść, iż urlop zimowy spędzimy w Bawarii, reagują olbrzymim osłupieniem – Dlaczego??? Narty w Niemczech? Przecież tu nie ma stoków!! Dlaczego??

Niemcy mają takiego pecha, iż mimo niesamowitego potencjału turystycznego nikt tego kraju nie bierze na poważnie. Dostęp do dwóch mórz, o pięknych, czystych, białych plażach, wietrzne wyspy niczym miniatury Szkocji, czy Irlandii, Ren z tymi pięknymi zamkami, jak nad Loarą i w końcu Alpy... Czy ktoś z Was myślał kiedyś o Niemczech, jako o kierunku turystycznym? Hej, jadę na wakacje na Helgoland, Sylt albo do Duisburga! - Ha! Właśnie!

Już w lutym przekonam się, czy Garmisch-Partenkirchen to aby nie makieta, czy maja tam śnieg i czy nie skończy się na Sauerkraut i piciu piwa i kebabie :) I jeśli wrócę zachwycona, to na listę moich wakacyjnych destynacji wciągnę Rostock i Zagłębie Rury!! Ahoj przygodo!

A dla wytrwałych – takie sytuacje w Garmisch, tu Jürgen:


środa, 30 października 2013

Izrael – daktyle z orzechami

Część pierwsza – przygotowania, czyli gdzie kupić maski przeciwgazowe….
Jakoś tak się ostatnio składa, że nasze wyprawy zagraniczne stają nagle pod znakiem zapytania z powodów od nas niezależnych. Przed wyjazdem do Chin Misio północnokoreańskie Słoneczko Kim Dzong Un postanowił pobawić się w generała i zagrozić pierdyknięciem kilku bombek na lewo i prawo. Jedna lufa nacelowana na Chiny...
Na dwa miesiące przed naszym wyjazdem do Izraela zaostrzył się konflikt w Syrii, a tam konflikt – prawdziwa wojna domowa. We wrześniu najpopularniejszym towarem w Tel Avivie były maski przeciwgazowe, wprawiało mnie to w lekki niepokój.. Nauczycielka skrzypiec naszej córki, absolutna i prawdziwa dama, poradziła nam z troską w głosie: „może kupcie państwo sobie tu w Polsce takie maski, no żeby mieć swoje w razie czego...”
Izrael od lat znajduje się w stanie wojny z Syrią, więc tak naprawdę potrzeba było tylko tej iskry zapalnej, aby konflikt się odnowił. No i jeszcze Obama postanowił włączyć się do tego show, w pewnym momencie już niemalże na kolanach prosił, aby Kongres pozwolił mu chociaż troszeczkę przypuścić atak na Syrię, no naprawdę chociaż symbolicznie.
Z Jerozolimy, gdzie mieliśmy mieszkać, do granicy z Syrią 100 km, do Damaszku 200. Ale jak to się mówi- ahoj przygodo!
Ale od początku.
Czemu Izrael, w momencie, gdy ciągle trwają walki na terenie Autonomii, gdzie ciągle dochodzi do samobójczych zamachów palestyńskich wojowników, gdy libański Hezbollach lubi od czasu do czasy pierdyknąć katiuszkę w kierunku Izraela, ot taki, żeby Żydzi wiedzieli, że czuwają?
Chyba nie ma jakiejś zaskakującej odpowiedzi – zawsze chcieliśmy tam jechać, a że akurat przytrafiła się okazja w LOT – trzeba korzystać :) Na Izrael zdecydowaliśmy się w fazie przygotowań naszej chińskiej wyprawy, więc szukaniem lokum zajęłam się dopiero w sierpniu, końcem sierpnia. Jak zwykle podczas naszych rodzinnych podróży, zdecydowaliśmy się na wynajęcie mieszkania, wprost od właściciela. Jest to świetne rozwiązanie z kilku powodów – jest dużo miejsca, więcej niż w pokoju hotelowym, jest taniej, mieszkasz wśród lokalesów, po prostu na te kilka dni jesteś Portugalczykiem, Rumunem, Izraelczykiem, Turkiem a nie gościem hotelowym. Jedynie w krajach, w których poziom rozumienia higieny jest odmienny od mojego decydujemy się na hotel, tak było w przypadku Chin. No i w krajach, gdzie nikt nie mówi w języku, w którym moglibyśmy się skomunikować – patrz Chiny again :)
Rezerwując mieszkanie w danym kraju zazwyczaj korzystam z portalu homelidays.co.uk. Jest tu cała masa ciekawych ofert, za świetne pieniądze, z ocenami wynajmujących. Jak długo jeździmy, tak nigdy nie zaliczyliśmy na homelidays wtopy. Zarezerwowałam, więc przeurocze mieszkanko w Jerozolimie, 20 minut piechotą i z dziećmi do bram Starego Miasta (Zyon Gate). Nie mogliśmy trafić lepiej – mieszkanie w Kolonii Niemieckiej (założonej w XIX wieku przez niemieckich Żydów), w pobliżu najlepsze restauracje, najlepsze knajpy, cicho, zielono i strasznie hip! Gdybyście chcieli kiedyś tam pomieszkać – bierzcie buty do biegania!! Ja zdecydowałam się w Polsce na przerwę w treningach, bałam się, że jak będę popiernicząć przez Jerozolimę w krótkich gaciach, to mnie odstrzelą- jak nie Żydzi to Palestyńczycy. Oczywiście plułam sobie w brodę przez kolejny tydzień – Jerozolima, a jak się później przekonaliśmy również i Tel Aviv to rozbieganie miasta, 200 metrów od naszego mieszkania przebiegała główna arteria biegowa miasta, a w Tel Aviv promenada niemal cały dzień pełna była biegaczy – nawet bez koszulek (!!!) co, biorąc pod uwagę, urodę Żydów sefardyjskich, było atrakcyjne dla oka.
Jechałam do Izraela potwornie podekscytowana, ale i nie wolna od obaw i pewnych zaszczepionych uprzedzeń. Wróciłam z Izraela rozkochana w tym kraju, kraju płynącym winem, hummusem i pachnącym kolendrą. Ten krótki cykl wpisów o Izraelu będzie traktował o zderzeniu oczekiwań i stereotypów z rzeczywistością, a raczej z tym fragmentem rzeczywistości, którego udało nam się podczas naszego zbyt krótkiego tam pobytu zasmakować.
To be continued….o tym, jak to jest z tym (nie)bezpieczeństwem…
 

czwartek, 31 stycznia 2013

Jak już się dasz wydymać, to wyciągnij z tego lekcję! Raz wystarczy!


- Pojeździłbym już na nartach… - mówi mój obecny mąż gdzieś tak początkiem maja, po tym, jak w marcu kończymy sezon narciarski. W sierpniu wiemy już, gdzie spędzimy przerwę bożonarodzeniową oraz ferie, a w październiku mamy zarezerwowane miejscówki i zaplanowane w szczegółach wyjazdy. W listopadzie serwisujemy sprzęt a od grudnia codziennie spoglądamy w niebo…. Od grudnia do marca w pokoju stoją dwie ogromne  torby z kurtkami, kaskami, skarpetami, polarami, rękawiczkami i kominiarkami, co tydzień wymieniam zestawy na świeże, buty narciarskie zadomowiają się pod schodami a 4 pary nart i kijów w boxie na dachu auta.
Od końca grudnia do połowy marca ani jednego weekendu nie spędzamy w domu. Tracimy znajomych, przyjaciół, rodzina się od nas odwraca…
Jesteśmy najlepiej zorganizowaną komórką społeczną! Ostatnio przyuważyłam na parkingu pod stokiem, że wyciągnięcie 4 par nart z wysokiego boxa, ubranie 4 par butów narciarskich (w tym 2 dzieci), rękawiczek i kasków, zajmuje nam połowę tyle czasu co wyszykowanie jednego chłopca panu z auta obok. Jesteśmy potwornie zorganizowani i przygotowani! Ja zawsze znam najpotrzebniejsze zwroty w obowiązującym na danym kawałku góry języku: „Glühwein, bitte!”, „Vino brule, per favore!”, „Kuhano vino, prosim!” .
Fakt, ten sezon, jak na razie nie jest bardzo korzystny, nie to, że pechowy, ale z pewnością uczymy się wiele o sobie i o swoich możliwościach.

W Słowenii nauczyliśmy się, że jeżdżenie na wysokości 2400 mnp w burzy śnieżnej powoduję chorobę błędnika (to u mnie) a przy zagrożeniu lawinowym 4 stopnia mają prawo ewakuować ze stoku tych 20 szajbusów, z czego czwórka to my…

W Szczawniku (Dwie Doliny) dowiedzieliśmy się, że wiatr może zatrzymywać kanapy i wtedy bardzo boli twarz, jak się igiełki śniegu wbijają w policzki, gdy dyndasz 15 metrów nad ziemią, dowiedzieliśmy się również, iż padający marznąc śnieg jest w styczniu zaskoczeniem dla obsługi wyciągu, zamarzają bowiem liny, wałki i ludzie z kanap mogą pierdyknąć w dół. I to wszystko za 280 zł za 4 godziny, bo dzieci nie maja zniżek na ten ubaw po pachy!
Stacja narciarska w Tyliczu (cudowna!!) nauczyła nas, że jeśli szybko nie wsadzisz ważącego coraz więcej syna na kanapę (za dużo wina grzanego być może, tez u mnie, nie u syna), to w pewnym momencie masz kanapę na wysokości nerek, i ty już nie wskoczysz, a syn leci sam z przerażeniem w oczach… Potrzebna jest wówczas drabina i sprytny pan od wyciągu. Mąż nie pomoże, bo jest kilka kanap z przodu i prowadzi taką konwersację z przypadkowym towarzyszącym narciarzem:
- Co tak długo ta kolejka stoi???! – pyta zdenerwowany przypadkowy (acz autentyczny) narciarz.
- Aaa, to mój syn jest sam na wyciągu i właśnie trwa akcja ratunkowa.
- ?????!!!!!.....

Najwięcej jednak nauczyliśmy się w Szczyrku na Skrzycznem, nauczyliśmy się bowiem, jak być wydymanym na własną prośbę! I to dwa razy! Dwa razy wydymanym  na własne życzenie J
Skrzyczne, dwa szczyty, 2 stacje, 2 właścicieli, piękne, malownicze i niekończące się trasy. Naprawdę byliśmy podekscytowani, jak małe szczeniaczki sikające po nogach.
Pierwszy dzień, duży szczyt Skrzyczne, znów  nie ma ulgowych karnetów dla dzieci,  płacimy za jeden dzień tyle, co w Słowenii za 3 dni. Wyciąg kanapowy, jak postawili za Gierka, tak może przemalowali z raz jeden, a może nie. Ale nadal robimy małe szczeniaczki, będzie super!!!!  Zjeżdżamy trasą Ondraszek, potem Kaskadą i Widokową i oczy otwierają nam się ze zdumienia coraz bardziej. Po kilku tygodniach ciągłych opadów,  w połowie sezonu ferii trasa upstrzona kamieniami niczym świąteczny makowiec. Leżące gałęzie, plamy ziemi… Takie warunki przerabiałam raz na bocznej trasie Chopoka, kiedy zgubiłam się we mgle i poszłam w nieznane.  Ktoś w knajpie na stoku mówi, ze podobno na Małym Skrzycznem, w Czernej i  Solisku jest piękny śnieg. Zatem jutro Małe Skrzyczne, jeśli tu w tyle mają narciarzy, to kij im w oko!
13 bajecznych tras narciarskich, 25 km łącznie i…. wyłącznie podwójne wyciągi orczykowe, 13 wyciągów, łączna długość  7,8 km… z czego, żeby dostać się na szczy trzeba przejechać się 3 orczykami, po 1300 i 800 metrów. Wszystko cudnie, gdyby nie Paszczaki, które same na takich wyciągach nie jeździły nigdy, więc trzeba z nimi. Dobraliśmy się wzrostowo, ja z Georgem, R ze starszą Paszczurzycą. Żeby George miał orczyk pod pupą, ja musiałam mieć go pod kolanami i tak przez  dwa kilometry, pod górę, ostro pod górę, przez las i po muldach… Po pierwszym przejeździe najdłuższym wyciągiem byłam pewna, że zwymiotuję z wysiłku L i tak cały dzień, pozycja w kucki, odciski pod kolanami, z wyciągu wypinaliśmy się na kolejny, do którego trzeba było podchodzić POD GÓRĘ!!! Tylko raz poza Polską spotkałam się z tym, że podjazd/podejście do wyciągu z trasy lub łączącego wyciągu odbywa się mocno wzwyż, czasem trzeba pokonać schody! Tak, schody!!! Jakie to chore!  Co chwilę jakiś wyciąg się psuł, stawał, kolejki się mnożyły. Postanowiliśmy wjechać ostatni raz na sam szczyt (3 orczyki do pokonania, łącznie pewnie ze 3 km w kuckach). Wjeżdżałam z Georgem, przed nami kilka osób na 40 procentowym wzniesieniu wypadło z wyciągu, mocno im współczułam, więc pouczyłam syna, że trzeba uważać i w tym momencie…. Pierdut, moja prawa narta poszybowała w niebo i oboje gruchnęliśmy poza trasą orczyka.  Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie dwa wypite uprzednio grzane wina, przecież bym się połamała! Orczyk w lesie, nie wiadomo, gdzie najbliższa trasa, ktoś krzyczy z przejeżdżającego orczyka: W prawo, w prawo przez las, tam jest czerwona! Ok, mam mapę, znajdę drogę przez las, doczołgamy się. Małżonek powiadomiony telefonicznie, że być może już nigdy się nie spotkamy...
Znaleźliśmy z Georgem szlak, zjechaliśmy na dół, noga bolała mnie tak, że płakałam najprawdziwszymi łzami a na samym dole po prostu padłam i zasłabłam.  A gdy tak leżałam i zastanawiałam się, czy mam zerwane ścięgna, czy mięśnie, Paszczury zapragnęły pojeździć jeszcze same ma małym orczyku w dolnej bazie. I wiecie co? Nie dało się, akurat na ten wyciąg trzeba innych niż nasze całodzienne, najdroższe karnety…   
Polska ma najdroższe w Europie ceny karnetów narciarskich, zostawia daleko w tyle Włochy, Francję, Austrię.. O Słowenii nie wspomnę, bo tam, przepraszając za wiatr dawali nam jeszcze upust 30% a dzieci jeździły za darmo. Tam dbają o klienta.
Ale wiecie co? Sami jesteśmy tej sytuacji w Polsce winni – póki będziemy jeździć do Szczyrku, Muszyny, Zakopanego itp., póki będziemy płacić słono jak ostatni durnie za kiepsko przygotowane trasy, wyciągi sprzed 30 lat, brak infrastruktury, to nic się nie zmieni. Bo po co maja inwestować i modernizować, skoro i tak ludzie walą do nich drzwiami i oknami?
Wniosek z tego jeden – jeśli narty, to nie w Polsce, my za rok pewnie przyatakujemy Serbię. A jeśli już krótki weekendowy wyjazd w Polsce, to szerokim łukiem omijać kurorty jadące na renomie sprzed wielu lat a celować w małe stacje narciarskie, potrafią miło zaskoczyć udogodnieniami, cenami i infrą.
I nie dajmy się więcej wydymać cwaniakom!

ps. moja noga zakwitła kolorami, ale już mogę chodzić, w sobotę wybieram się nawet na narty ;) 
Córka spaliła na stoku na Skrzycznem swoją kurtkę narciarską! Nie, nie na znak protestu wobec kolejek pod wyciągami a dlatego, że położyła się na elektrycznym piecyku w knajpce. Podejrzewamy jednak, że George dał jej dwie dychy za ten numer, bo za rok miał przejąc kurtkę po siostrze,a kurtka  była różowa ;) Oboje odmawiają komentarza w tej sprawie.










piątek, 7 grudnia 2012

Matka Wilczyca


To określenie używane przez moją drogą Koleżankę w odniesieniu do jej własnej matki i nie jest to raczej nawiązanie do bohaterki z Księgi Dżungli.
Matka Wilczyca bardzo dziecko swoje kocha,  dba o jego bezpieczeństwo, rozwój intelektualny, ma tylko dość specyficzny sposób na wyrażanie uczuć… Nie powie „Kochana, kiedy nasz odwiedzisz, tak bardzo tęsknimy!”, tylko „Kiedy przyjedziesz? Pies się stęsknił!”. Matka Wilczyca nie zmieniając wyrazu twarzy powie ci, że z takim charakterem nigdy nie znajdziesz przyjaciół, nie mówiąc już o mężu,  bądź, że na świecie są amatorzy różnych typów urody, więc nic straconego, jeszcze…
Ostatnio chcąc ułatwić mojej własnej matce wybór prezentu gwiazdkowego, powiedziałam, że bardzo potrzebuję szlafroka. No niestety wywołało to falę pytań, których to właśnie chciałam uniknąć (pytań o długość, materiał, kolor, producenta… sposób zakupu!) następnego dnia wysłałam więc mojej matce linka do pasów odchudzających uda z informacją, że tego potrzebuję bardziej, może tylko kliknąć i prezent przyjdzie do mnie pocztą.  12 godzin analizy i następnego dnia rano dostałam od niej taki oto mail, pisownia oryginalna:
 „Zobaczyłam te pasy na uda, ale wydaje mi sie że powinnaś zająć sie najpierw swoimi żylakami na nogach. Konsekwencje moga być groźne ( zakrzepica), nie wolno Ci forsowac nóg . Zapisz sie do naczyniowca zacznij leczyć tego żylaka, babcia Wieczorkowa miała bardzo duże problemy z żylakami, nie lekceważ tego!!!!”

Nie żebym miała żylaki…..

Ale z innej beczki….

"If the next time's not perfect, I'm going to take all your stuffed animals and burn them." To jeden z moich ulubionych cytatów z książki The Battle Hymn of The Tiger Mother, w której Amy Chua szczerze aż do bólu (psychicznego) opisuje chiński model wychowania dzieci. Daleko mi do Amy Chua, chociaż staram się ze wszystkich sił (sic!). Znalazłam jednak całkiem dobry sposób na tłumienie niezadowolenia dziecka w zarodku. Dzieci moje mają wiele powodów do niezadowolenia, po pierwsze mają taką matkę a nie inną, po drugie matka ta poddaje ich częstym gnębieniom, jak wtedy, gdy każe im się wysikać przed wyjściem z domu, ćwiczyć grę na skrzypcach przez godzinę dziennie, bądź oczekuję, że lekcje będą odrobione a plecaki spakowane własnoręcznie. Fakt, zdarza mi się z tego plecaka wywalić wszystko na podłogę i kazać raz jeszcze przemyśleć, co ma się w nim znaleźć i właśnie wtedy, gdy na twarzy dziecka pojawia się napis: „żadne inne dziecko nie ma tak fatalnie w życiu, jak ja”, mówię: ”pamiętaj (tu pada imię konkretnego mojego dziecka) idź do szkolnego pedagoga, albo najlepiej chodź tam kilka razy na tydzień, żeby poskarżyć się na przemoc psychiczną w domu, wtedy twoja sprawa trafi do GOPSu i po pozytywnym rozpatrzeniu masz spore szanse na relokację do wielodzietnej rodziny zastępczej, w której będzie ci o wiele lepiej niż w domu rodzinnym! Pamiętaj, zacznij od częstych wizyt u pedagoga szkolnego!! Niech cię zapamiętają!!!!”. 

Wczoraj trener piłkarski szkolnej drużyny, w której gra mój syn George, powiedział, że on już niczego więcej Georga nie nuczy, że George powinien rozwijać swój talent piłkarski i to w Szkółce Wisły Kraków. „Georgu, jestem z Ciebie strasznie dumna! Gratuluję!” – powiedziałam „Naprawdę nikt się tego po Tobie nie spodziewał!” 

No cóż, gen Matki Wilczycy jest dziedziczny…


poniedziałek, 24 września 2012

Stan alfa


W momencie, gdy zacny kolega, funfel, wafel, herbatnik Marcin T.P zdziera pepegi we Florencji, z włączonym modułem „szwędacz”, gdy penetruje wszystko co się da (no taką mam nadzieję ;P ) ja pozostaję w stanie alfa po weekendzie spędzonym na absolutnym nicnierobieniu, ba jeszcze to inni robili wokół mnie…. Zdziwieni?
A jednak! Ja w ogóle ostatnio odkryłam, że mam niewiarygodne zdolności szybkiej adaptacji do nowych warunków i sytuacji. Zostałam do tego odkrycia nieco popchnięta przez mojego męża, tak zwanego TeŻeta*.  Podczas jego licznych, by nie rzec  stałych nieobecności w domu  vel jego obecność gdzieś indziej niż w domu zdałam sobie sprawę z tego, iż przyzwyczaiłam się na tyle do tej sytuacji, że jak w końcu w domu się pojawia, to potrzebuję 2 dni do ponownego przyzwyczajenia się do jego prezencji z zasięgu 5 metrów wokół mnie. 2 dni, aby sposób w jaki konsumuje winogrona nie budził we mnie ochoty na czyn, za który nasze biedne dzieci co roku wysyłałyby mi paczkę świąteczna na Ruszczę.
Ale od początku – dostaliśmy piękny i absolutnie zaskakujący prezent od naszych dobrych znajomych – weekend w SPA, aż na Pojezierzu Brodnickim, więc byłam podekscytowana jak mały szczeniaczek, który czasem z tej ekscytacji potrafi się zlać. Weekend w SPA w luksusowym apartamencie z widokiem na jezioro i las, z pakietem obejmujący najbardziej luksusowe zabiegi, gdzie moim jedynym zmartwieniem było to, czy po orgii restauracyjno-winnej zmieszczę się w bikini.
Nie będę rozpisywać się o tym miejscu, prócz dwóch słów – sielskie i niebiańskie!
 Tak jak pierwszego dnia zmieniałam miejsce w Wellness co 10 minut i jak kot z pęcherzem biegałam między saunami, basenami i strefami relaksu, bo wszędzie mi było ZA DŁUGO i ZA STACJONARNIE, drugiego dnia zmiany musiały następować co 30 minut, to trzeci dzień był TYM DNIEM, kiedy nawet ciamkanie winogron mi nie przeszkadza…

I zastanawiam się, jak wiele tu mojej wrodzonej zdolności adaptacji, a ile tu techniki? Poprzedniego bowiem wieczoru zostałam poddana zabiegowi alfaterapii, czyli leżysz w błękitnym falującym pokoju, na świecącym fotelu, z głośników wydobywają się dźwięki walenii, fotel drży a ty masz zanurzyć się w swoje jestestwo, wnętrze i obowiązkowo się zrelaksować przez 25 minut. Po 5 zaczęłam nerwowo przebierać palcami, ale wrodzona kultura nie pozwoliła mi na opuszczenie miejsca relaksu – nie chciałam robić przykrości panu ze SPA, który chyba bardzo wierzył, że ta terapia to istny szał! Następnego dnia pani robiąca mi peelingi i inne stwierdziła:
- Bo pani pewnie myślała podczas alfaterapii!!!
- No myślałam, a to źle?
- No oczywiście! Ja zawsze mówię pacjentom, żeby broń Boże nie myśleli!!

Myślałam, czy nie myślałam, od rana jestem w stanie alfa… rozleniwiona, melancholijna, zrelaksowana do najmniejszej komórki organizmu. Boję się pomyśleć, co by było, gdybym została tam dłużej!
Zawsze wydawało mi się, że nie umiem się relaksować biernie, że muszę zmęczyć się, jak wół, żeby doznać katharsis umysłu. Nie umiałam w bezczynności trwać w jednym miejscu. Mój stan alfa to ból mięśni po wdrapaniu się na górą, po zrobieniu 20 km zwiedzając miasto od 7 rano. A tu wszystko okazuje się być kwestią prymitywnej fizjologicznej adaptacji. 
A najbardziej zaskakujące w tym morale jest to, że nigdy wcześniej nie dałam sobie tych cholernych 2 dni na przyzwyczajenie się do sytuacji: LĘŻĘ I PACHNĘ I MAM WSZYSTKO W TYLE!!!!!  


*TŻ - Towarzysz Życia, kto wie, to wie :)

piątek, 13 lipca 2012

Nie używaj kremów "po trzydziestce"!!!!


- …no i ten krem, którego używam, to krem po 30-stce!
- Po 30-stce??? No co ty, nie używaj kremu po 30-stce!!
- Dlaczego?
- Nie używaj!!!! Skóra ci się przyzwyczai i co zrobisz, jak już będziesz miała 30 lat??

Aaaaaa!!!! To nie dialog zasłyszany w gimnazjum, czy liceum, a u mnie w pracy,  we wspólnej korpo-kuchni. Stałam nieopodal grupki rozmawiających o kremach koleżanek i zastanawiała się,  czy jak im powiem, że mam 35 lat to nie uciekną z krzykiem niczym wampir od czosnku.
Dzisiaj rano, rozmawiałyśmy o ślubach – moje koleżanki są w wieku okołoślubnym – powiedziałam, że mój był bardzo kameralny i mieliśmy już dwójkę dzieci.
- To ty masz dzieci? Dwójkę? To ile ty masz lat, że już tyle zrobiłaś? – zapytała przemiła i prześliczna dziewczyna z teamu. Już miałam powiedzieć, że sto, kiedy dodała, że była pewna, że mam góra 25 lat. Powiedziałam wtedy, że ja kocham i że postawię sobie jej zdjęcie na biurku.
Swoją drogą ciekawe, ile z tych „wiekowych” komplementów zawdzięczam genom a ile mojemu durnowatemu zachowaniu ;)

Moje dwie najbliższe przyjaciółki przekroczyły już czterdziestkę, miast tematyki ślubnej, bliżej nam do tej rozwodowej. Moje przyjaciółki chrzanią swoja zmarszczki, czy dodatkowe kilogramy, bo to się nie liczy, gdy w nocy jeździmy jeepem po wąwozach w środku dzikiego lasu, czy walczymy w  żywiołem na raftingu, czy biegamy na golasa po spa ;)
 R., wielki fan i entuzjasta mojej nowej pracy, zapytał, czy ktoś tam ma dzieci w wieku naszych. Powtórzyłam mu rozmowę o kremach i momentalnie wycofał się z tego pytania: Acha, no tak. Moje dzieci są tam najstarsze, chyba jeszcze 2 osoby poza mną mają tam dzieci.
Za tydzień, dokładnie 20 lipca, skończę 35 lat, to strasznie dużo i nie chce mi się wierzyć, że ja z moim umysłem i mentalnością 23-latki mogę już mieć tyle lat…
I równocześnie strasznie tęsknię za moimi czterdziestkami, ich zmarszczkami, cellulitem i żylakami i za tym, że mają to wszystką z taką piękną klasą w tyle ;)

czwartek, 24 maja 2012

Chwilowa mielizna, czyli rekin opadł na dno...

Tak to czasem w życiu bywa, ze trzeba zrobić remont vel "remament". Tak tez zrobiłam i ja. Po dziesięciu latach opuściłam bezpieczne wody i rzuciłam się na te głębokie, korporacyjne. A raczej rzucę się dopiero w lipcu.
Na razie rozkoszuję się domowa przystanią i po dwutygodniowej mieliźnie i leczeniu nadwyrężonych zmianami nerwów korzystam z tzw. "nicnierobienia".  Należy mi się!
A wygląda to tak, że zacytuję moja skypową rozmowę z Przyjaciółką M.:


M: co słychac, jak zycie?
Rekin: w pędzie  i w biegu :)
Rekin: pobudka 4:40, mąz na lotnisko o 5, dzieci do szkoły o 7:30, 10 na trening, po treningu masaż, bo mam plecy w fatalnym stanie, 14:30 po dzieci, 15 trening  piłki, teraz wróciłm , pakuję nas i za godzinę jade na basen z dziećmi
M: to jak Ty moglas pracowac w miedzyczasie do tej pory :)
Rekin: no jaos to wciskałam :)

Zrobiłam też: porządek w garderobie (po roku), zaszczepiłam młodszego Paszczaka (wzywali mnie już z przychodni wiejskiej telefonicznie!), wymieniłam żarówki w aucie (konieczna wizyta w serwisie, bo tak te małe kutafony są teraz montowane, ze uczciwy człowiek sam tego nie zrobi), wyrobiłam dzieciakowi paszport, zrobiłam zakupy odzieżowe (odprawa od starego pracodawcy ;), czynności drobnych, jak odwożenie dzieci i męża tam i nazad nie liczę. 
W międzyczasie zaliczyłam kurorty niemieckich emerytów (o tym oddzielnie) oraz dołączyłam kolejny punkt w rubryce "hobby" w CV - rafting!!

Boję się, jak cholera, tej szerokiej korporacyjnej wody, i tak jak do wczoraj bałam się, że mnie nie zechcą, tak teraz omdlewam na myśl, ze mnie zaraz zwolnią. 

Ale ja chyba muszę w życiu gonić jakiegoś króliczka ;)