Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

piątek, 7 grudnia 2012

Matka Wilczyca


To określenie używane przez moją drogą Koleżankę w odniesieniu do jej własnej matki i nie jest to raczej nawiązanie do bohaterki z Księgi Dżungli.
Matka Wilczyca bardzo dziecko swoje kocha,  dba o jego bezpieczeństwo, rozwój intelektualny, ma tylko dość specyficzny sposób na wyrażanie uczuć… Nie powie „Kochana, kiedy nasz odwiedzisz, tak bardzo tęsknimy!”, tylko „Kiedy przyjedziesz? Pies się stęsknił!”. Matka Wilczyca nie zmieniając wyrazu twarzy powie ci, że z takim charakterem nigdy nie znajdziesz przyjaciół, nie mówiąc już o mężu,  bądź, że na świecie są amatorzy różnych typów urody, więc nic straconego, jeszcze…
Ostatnio chcąc ułatwić mojej własnej matce wybór prezentu gwiazdkowego, powiedziałam, że bardzo potrzebuję szlafroka. No niestety wywołało to falę pytań, których to właśnie chciałam uniknąć (pytań o długość, materiał, kolor, producenta… sposób zakupu!) następnego dnia wysłałam więc mojej matce linka do pasów odchudzających uda z informacją, że tego potrzebuję bardziej, może tylko kliknąć i prezent przyjdzie do mnie pocztą.  12 godzin analizy i następnego dnia rano dostałam od niej taki oto mail, pisownia oryginalna:
 „Zobaczyłam te pasy na uda, ale wydaje mi sie że powinnaś zająć sie najpierw swoimi żylakami na nogach. Konsekwencje moga być groźne ( zakrzepica), nie wolno Ci forsowac nóg . Zapisz sie do naczyniowca zacznij leczyć tego żylaka, babcia Wieczorkowa miała bardzo duże problemy z żylakami, nie lekceważ tego!!!!”

Nie żebym miała żylaki…..

Ale z innej beczki….

"If the next time's not perfect, I'm going to take all your stuffed animals and burn them." To jeden z moich ulubionych cytatów z książki The Battle Hymn of The Tiger Mother, w której Amy Chua szczerze aż do bólu (psychicznego) opisuje chiński model wychowania dzieci. Daleko mi do Amy Chua, chociaż staram się ze wszystkich sił (sic!). Znalazłam jednak całkiem dobry sposób na tłumienie niezadowolenia dziecka w zarodku. Dzieci moje mają wiele powodów do niezadowolenia, po pierwsze mają taką matkę a nie inną, po drugie matka ta poddaje ich częstym gnębieniom, jak wtedy, gdy każe im się wysikać przed wyjściem z domu, ćwiczyć grę na skrzypcach przez godzinę dziennie, bądź oczekuję, że lekcje będą odrobione a plecaki spakowane własnoręcznie. Fakt, zdarza mi się z tego plecaka wywalić wszystko na podłogę i kazać raz jeszcze przemyśleć, co ma się w nim znaleźć i właśnie wtedy, gdy na twarzy dziecka pojawia się napis: „żadne inne dziecko nie ma tak fatalnie w życiu, jak ja”, mówię: ”pamiętaj (tu pada imię konkretnego mojego dziecka) idź do szkolnego pedagoga, albo najlepiej chodź tam kilka razy na tydzień, żeby poskarżyć się na przemoc psychiczną w domu, wtedy twoja sprawa trafi do GOPSu i po pozytywnym rozpatrzeniu masz spore szanse na relokację do wielodzietnej rodziny zastępczej, w której będzie ci o wiele lepiej niż w domu rodzinnym! Pamiętaj, zacznij od częstych wizyt u pedagoga szkolnego!! Niech cię zapamiętają!!!!”. 

Wczoraj trener piłkarski szkolnej drużyny, w której gra mój syn George, powiedział, że on już niczego więcej Georga nie nuczy, że George powinien rozwijać swój talent piłkarski i to w Szkółce Wisły Kraków. „Georgu, jestem z Ciebie strasznie dumna! Gratuluję!” – powiedziałam „Naprawdę nikt się tego po Tobie nie spodziewał!” 

No cóż, gen Matki Wilczycy jest dziedziczny…


poniedziałek, 24 września 2012

Stan alfa


W momencie, gdy zacny kolega, funfel, wafel, herbatnik Marcin T.P zdziera pepegi we Florencji, z włączonym modułem „szwędacz”, gdy penetruje wszystko co się da (no taką mam nadzieję ;P ) ja pozostaję w stanie alfa po weekendzie spędzonym na absolutnym nicnierobieniu, ba jeszcze to inni robili wokół mnie…. Zdziwieni?
A jednak! Ja w ogóle ostatnio odkryłam, że mam niewiarygodne zdolności szybkiej adaptacji do nowych warunków i sytuacji. Zostałam do tego odkrycia nieco popchnięta przez mojego męża, tak zwanego TeŻeta*.  Podczas jego licznych, by nie rzec  stałych nieobecności w domu  vel jego obecność gdzieś indziej niż w domu zdałam sobie sprawę z tego, iż przyzwyczaiłam się na tyle do tej sytuacji, że jak w końcu w domu się pojawia, to potrzebuję 2 dni do ponownego przyzwyczajenia się do jego prezencji z zasięgu 5 metrów wokół mnie. 2 dni, aby sposób w jaki konsumuje winogrona nie budził we mnie ochoty na czyn, za który nasze biedne dzieci co roku wysyłałyby mi paczkę świąteczna na Ruszczę.
Ale od początku – dostaliśmy piękny i absolutnie zaskakujący prezent od naszych dobrych znajomych – weekend w SPA, aż na Pojezierzu Brodnickim, więc byłam podekscytowana jak mały szczeniaczek, który czasem z tej ekscytacji potrafi się zlać. Weekend w SPA w luksusowym apartamencie z widokiem na jezioro i las, z pakietem obejmujący najbardziej luksusowe zabiegi, gdzie moim jedynym zmartwieniem było to, czy po orgii restauracyjno-winnej zmieszczę się w bikini.
Nie będę rozpisywać się o tym miejscu, prócz dwóch słów – sielskie i niebiańskie!
 Tak jak pierwszego dnia zmieniałam miejsce w Wellness co 10 minut i jak kot z pęcherzem biegałam między saunami, basenami i strefami relaksu, bo wszędzie mi było ZA DŁUGO i ZA STACJONARNIE, drugiego dnia zmiany musiały następować co 30 minut, to trzeci dzień był TYM DNIEM, kiedy nawet ciamkanie winogron mi nie przeszkadza…

I zastanawiam się, jak wiele tu mojej wrodzonej zdolności adaptacji, a ile tu techniki? Poprzedniego bowiem wieczoru zostałam poddana zabiegowi alfaterapii, czyli leżysz w błękitnym falującym pokoju, na świecącym fotelu, z głośników wydobywają się dźwięki walenii, fotel drży a ty masz zanurzyć się w swoje jestestwo, wnętrze i obowiązkowo się zrelaksować przez 25 minut. Po 5 zaczęłam nerwowo przebierać palcami, ale wrodzona kultura nie pozwoliła mi na opuszczenie miejsca relaksu – nie chciałam robić przykrości panu ze SPA, który chyba bardzo wierzył, że ta terapia to istny szał! Następnego dnia pani robiąca mi peelingi i inne stwierdziła:
- Bo pani pewnie myślała podczas alfaterapii!!!
- No myślałam, a to źle?
- No oczywiście! Ja zawsze mówię pacjentom, żeby broń Boże nie myśleli!!

Myślałam, czy nie myślałam, od rana jestem w stanie alfa… rozleniwiona, melancholijna, zrelaksowana do najmniejszej komórki organizmu. Boję się pomyśleć, co by było, gdybym została tam dłużej!
Zawsze wydawało mi się, że nie umiem się relaksować biernie, że muszę zmęczyć się, jak wół, żeby doznać katharsis umysłu. Nie umiałam w bezczynności trwać w jednym miejscu. Mój stan alfa to ból mięśni po wdrapaniu się na górą, po zrobieniu 20 km zwiedzając miasto od 7 rano. A tu wszystko okazuje się być kwestią prymitywnej fizjologicznej adaptacji. 
A najbardziej zaskakujące w tym morale jest to, że nigdy wcześniej nie dałam sobie tych cholernych 2 dni na przyzwyczajenie się do sytuacji: LĘŻĘ I PACHNĘ I MAM WSZYSTKO W TYLE!!!!!  


*TŻ - Towarzysz Życia, kto wie, to wie :)

piątek, 13 lipca 2012

Nie używaj kremów "po trzydziestce"!!!!


- …no i ten krem, którego używam, to krem po 30-stce!
- Po 30-stce??? No co ty, nie używaj kremu po 30-stce!!
- Dlaczego?
- Nie używaj!!!! Skóra ci się przyzwyczai i co zrobisz, jak już będziesz miała 30 lat??

Aaaaaa!!!! To nie dialog zasłyszany w gimnazjum, czy liceum, a u mnie w pracy,  we wspólnej korpo-kuchni. Stałam nieopodal grupki rozmawiających o kremach koleżanek i zastanawiała się,  czy jak im powiem, że mam 35 lat to nie uciekną z krzykiem niczym wampir od czosnku.
Dzisiaj rano, rozmawiałyśmy o ślubach – moje koleżanki są w wieku okołoślubnym – powiedziałam, że mój był bardzo kameralny i mieliśmy już dwójkę dzieci.
- To ty masz dzieci? Dwójkę? To ile ty masz lat, że już tyle zrobiłaś? – zapytała przemiła i prześliczna dziewczyna z teamu. Już miałam powiedzieć, że sto, kiedy dodała, że była pewna, że mam góra 25 lat. Powiedziałam wtedy, że ja kocham i że postawię sobie jej zdjęcie na biurku.
Swoją drogą ciekawe, ile z tych „wiekowych” komplementów zawdzięczam genom a ile mojemu durnowatemu zachowaniu ;)

Moje dwie najbliższe przyjaciółki przekroczyły już czterdziestkę, miast tematyki ślubnej, bliżej nam do tej rozwodowej. Moje przyjaciółki chrzanią swoja zmarszczki, czy dodatkowe kilogramy, bo to się nie liczy, gdy w nocy jeździmy jeepem po wąwozach w środku dzikiego lasu, czy walczymy w  żywiołem na raftingu, czy biegamy na golasa po spa ;)
 R., wielki fan i entuzjasta mojej nowej pracy, zapytał, czy ktoś tam ma dzieci w wieku naszych. Powtórzyłam mu rozmowę o kremach i momentalnie wycofał się z tego pytania: Acha, no tak. Moje dzieci są tam najstarsze, chyba jeszcze 2 osoby poza mną mają tam dzieci.
Za tydzień, dokładnie 20 lipca, skończę 35 lat, to strasznie dużo i nie chce mi się wierzyć, że ja z moim umysłem i mentalnością 23-latki mogę już mieć tyle lat…
I równocześnie strasznie tęsknię za moimi czterdziestkami, ich zmarszczkami, cellulitem i żylakami i za tym, że mają to wszystką z taką piękną klasą w tyle ;)

czwartek, 24 maja 2012

Chwilowa mielizna, czyli rekin opadł na dno...

Tak to czasem w życiu bywa, ze trzeba zrobić remont vel "remament". Tak tez zrobiłam i ja. Po dziesięciu latach opuściłam bezpieczne wody i rzuciłam się na te głębokie, korporacyjne. A raczej rzucę się dopiero w lipcu.
Na razie rozkoszuję się domowa przystanią i po dwutygodniowej mieliźnie i leczeniu nadwyrężonych zmianami nerwów korzystam z tzw. "nicnierobienia".  Należy mi się!
A wygląda to tak, że zacytuję moja skypową rozmowę z Przyjaciółką M.:


M: co słychac, jak zycie?
Rekin: w pędzie  i w biegu :)
Rekin: pobudka 4:40, mąz na lotnisko o 5, dzieci do szkoły o 7:30, 10 na trening, po treningu masaż, bo mam plecy w fatalnym stanie, 14:30 po dzieci, 15 trening  piłki, teraz wróciłm , pakuję nas i za godzinę jade na basen z dziećmi
M: to jak Ty moglas pracowac w miedzyczasie do tej pory :)
Rekin: no jaos to wciskałam :)

Zrobiłam też: porządek w garderobie (po roku), zaszczepiłam młodszego Paszczaka (wzywali mnie już z przychodni wiejskiej telefonicznie!), wymieniłam żarówki w aucie (konieczna wizyta w serwisie, bo tak te małe kutafony są teraz montowane, ze uczciwy człowiek sam tego nie zrobi), wyrobiłam dzieciakowi paszport, zrobiłam zakupy odzieżowe (odprawa od starego pracodawcy ;), czynności drobnych, jak odwożenie dzieci i męża tam i nazad nie liczę. 
W międzyczasie zaliczyłam kurorty niemieckich emerytów (o tym oddzielnie) oraz dołączyłam kolejny punkt w rubryce "hobby" w CV - rafting!!

Boję się, jak cholera, tej szerokiej korporacyjnej wody, i tak jak do wczoraj bałam się, że mnie nie zechcą, tak teraz omdlewam na myśl, ze mnie zaraz zwolnią. 

Ale ja chyba muszę w życiu gonić jakiegoś króliczka ;)

środa, 11 kwietnia 2012

Prawda objawiona, czyli jak zwykle o dupie...

Wczoraj dowiedziałam się na siłowni od mojego trenera, że dla mężczyzny najbardziej liczy się kobiecy tyłek. Nie ważne są cycki, nogi, twarz ani nic innego – najważniejszy w kobiecie dla mężczyzny jest tyłek!! I żeby był wystający, ale nie szeroki. I wszystko to powiedziane tonem mędrca zdradzającego tajemnicę istnienia.
Jakie to piękne i proste, żadne tam chrzanienie o intelekcie i poczuciu humoru, o oczach głębokich i przepastnych, o uśmiechu rozjaśniającym im życia.
Tyłek. Dupa. Dwa pośladki – pośladek A i bliźniaczy (najlepiej) pośladek B. 

Lubię moja siłownię, uczę się tam życia, czasem spływa na mnie prawda brutalna, acz objawiona :)

wtorek, 10 kwietnia 2012

Matka siedzi z tyłu, czyli matka jest tylko jedna

Gdy urodził się Młodszy Paszczak, który wisiał na mnie non stop, a starszy Paszczak nie miała jeszcze 2 lat i ciągle wspinała się na moje kolana, to gdy udawało mi się na moment, na nanosekundę usiąść na kanapie bez balastu, na horyzoncie pojawiała się spragniona swojej porcji przytulania Lewka. Widząc nadchodzącego z miaukiem kota kurczyłam się w panice i przyjmowałam pozę obronną.
Potrzebowałam 5 minut, żeby nikt mnie nie dotykał, nikt nie absorbował mojego umysłu, nikt nie wymagał ode mnie akcji, reakcji, kontrakcji… Chciałam na jeden moment każdego dnia, no dobrze, chociaż co drugi dzień, być niewidzialna i głucha.
Minęło 5 lat i jeśli tylko pojawię się polu widzenia syna, bądź jeśli nagle zniknę z jego zasięgu słyszę: Mamo! Maaamo, mamoooo!!
I tak do skutku, dopóki nie dam znaku, że jestem, że słyszę, że nie porzuciłam. I tak 72 razy na dobę… czy trzeba, czy nie trzeba. Najczęściej wtedy, gdy parkuję tyłem w mieście, albo gdy robię siku.
Przyjaciółka J., która ma starszą wersję moich dzieci, twierdzi, że to nie mija, że jej 18-letni synek, wydaje z siebie przeciągłe: Mamoooo!! gdy tylko ona ginie mu z pola widzenia na 15 minut.
Zaczęłam nawet podejrzewać, że to „maaamo” u mojego syna (potrafi to intonować na kilkanaście sposobów!) to jakiś rodzaj tiku nerwowego, jakiegoś niekontrolowanego okrzyku.
Któregoś ranka nie wytrzymałam: - Macie też ojca! Naprawdę! To ten facet snujący się po domu (tu wskazałam na małżonka z kubkiem kawy w dłoni, tak aby miały pewność), to jest wasz ojciec!! Macie prawo wymagać od niego uwagi i pomocy i możecie do niego mówić!!

-Mamo, Maaaamo, Mamooooooooooo!!
- Co????????????????? (bo akurat skręcałam z naszym panem Markiem* meble do pokoju Mai)
- Nie mam skarpetek.
- Masz całą szufladę!! Otwórz ją!!
- Ale to są skarpetki dzienne, a ja zgubiłem wieczorne!! Mamooooooooo!!!!!


*pan Marek- mężczyzna w średnim wieku, zatrudniony do prac ogrodowych i domowych zazwyczaj będących na liście obowiązków pana domu. Występuje też w wyrażeniach: „Zadzwońmy do Marka!”, „Pan Marek to załatwi/naprawi!”, „Jak dobrze, ze jest pan Marek!!”


Ps. Z powodu zamknięcia szkoły na okoliczność Świąt i Dni Wokół Świątecznych, małżonek pilnował dzieci w domu, nawet nie tylko swoich własnych.
Dzisiaj rano po przebudzeniu Paszczak A. ledwo otworzywszy oczy zakrzyknął: Tato, Taaaato, Taatooooo!!!


Victoria :)

niedziela, 25 marca 2012

Jak żyć bez pęcherza pławnego.

Jakbym tak wstała o 4:30, to o 4:45 mogłabym wyjść, dwie godziny chodzenia i akurat byłabym przed 7 w domu, to ze wszystkim zdążę. Ale czy o 4:45 jest już jasno? Nie wiem, bo codziennie wstaję o 5:30 i wtedy już jest jasno.  Mówią, że przed 5 nie jest jasno.  No to jakbym wstała o 5:15, trudno pochodzę tylko godzinę, albo lepiej nie – przebiegnę 10 razy wokół balickich Błoń….

Nasza wysterylizowana kotka Mafi zlała się na kołdrę, jakiś facet zaczepił mnie w koedukacyjnej saunie, że chętnie umyje mi plecy a koledzy z siłowni przebierają się przy otwartych  drzwiach – idzie wiosna! Hormony walą w mózg i muskuły. Jakaś energia każe wstawać świtem i robić brzuszki, pędzić z kijami przez las, pędzić na siłownię… Czy to może naturalny kolejny etap zdawania sobie sprawy z tego, że grawitacja działa coraz silniej a za 2 lata przeżyję własnego ojca, jak Bóg da.
Dziadek mój ma 85 lat, od 50 lat codziennie rano uprawia gimnastykę, potem bierze zimny prysznic, komunikacji miejskiej zaczął używać dopiero 5 lat temu (bo ma za darmo), do tej pory po całym Krakowie biegał na nogach. 2 lata temu dziadek dostał laptop z internetem, w mig pojął  obsługę skypa, ma słuchawki, kamerę, pocztę mailową i zażądał nawet założenia konta na Naszej Klasie. Jak mu wytłumaczyć, że większość kolegów  z jego klasy już nie żyje?   Co piątek biega na spotkania Związku Nauczycieli  a w maju wybiera się z innymi emerytami na wycieczkę do Wiednia, Bratysławy i Budapesztu. Ma 85 lat a jak  na niego patrzę, to wydaje mi się, że jego życie zaczęło się dopiero teraz. Dziadek potwornie dba o siebie, z każdą chrypką i wysypką biegnie do lekarza, dba o wagę, dba o kondycję, zastanawiałyśmy się kiedyś z mamą, na co dziadek odejdzie z tego świata i doszłyśmy do wniosku, ze nie dowiemy się tego nigdy. Bo dziadek nas przeżyje…
Kupiłam kije, sobie i przyjaciółce E. Kokosiłyśmy się przed pierwszym wyjściem, że za duży śnieg, ze za zimno, że błoto…. Zebrałyśmy się jednak do kupy, przyjmując do wiadomości, że to co zwisa, samo się nie podniesie. Co weekend świtem, no dobra tak o 7:45 ruszamy do lasu, maszerujemy, gadamy, wierzymy, że tak intensywny wysiłek paszczą przyspiesza przemianę materii, a przede wszystkim wyrywamy się na te 2 godziny z domów, idziemy, biegniemy za każdym razem szybciej i dalej!
W dni powszednie budzę się o 5:30, robię wszystkim śniadanie, o 6:20 zaczynam ćwiczenia – rozciąganie, brzuszki, 7:10 wyjazd do pracy. W pracy odpoczywam. Poniedziałki i piątki – siłownia, w czwartki basen i sauna, weekend kije. W poniedziałek i w środę skrzypce i balet z Mają, we wtorki i  czwartki piłka z Antkiem. Znajoma namawia mnie na zumbę, dobrze zumba, mam czas o 4 rano, do 5, w pół godziny wrócę do domu i zrobię wszystkim śniadanie.

Nie umiem stanąć, nie umiem usiąść, nie umiem leżeć na plaży, nie umiem brać relaksującej kąpieli. Odpoczywam męcząc się, chodząc, biegając. Musi być ruch, musi coś się dziać, musi być zmiana. Nie lubię bezczynności, gardzę nią, Mój trener mówi, że mam ADHD a ja po prostu boję się zatrzymać, bo jak się zatrzymam, to już nie ruszę. Jestem rekinem, nie mam pęcherza pławnego, muszę ciągle pływać, bo inaczej opadnę na dno.., przedwcześnie.



czwartek, 8 marca 2012

Rajty z klinem i tulipan! czyli, jak to było a już nie jest ;)

- Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet!!
- Dzięki! Dostanę kwiatka?
- Jakiś się znajdzie!

To małżonek złożył mi rano życzenia. Dużo bardziej zaskoczył mnie premier, który oblany bukietem czerwonych tulipanów o 7 rano wygłosił do kobiet orędzie, o tym jakie jesteśmy ważne i jak nam teraz będzie dobrze, byle on był nadal premierem. Ładną miał opaleniznę, górską. Cudnie mu w tych czerwonych tulipanach było. Mógłby to włączyć jako stały element swojego show.

Piękny dzień mamy, takie piękne święto. Do tej pory życzenia złożyli mi: małżonek, premier, dziadek i dwie koleżanki. Mamy w szafie w biurze ukrytą flaszeczkę nalewki, jeszcze nie napoczętą, więc pewnie wypijemy nieustające zdrowie koło 10. Nie doczekamy się ani tulipana, ani pończoch, ani paczki kawy, mężczyźni będą udawać, że nie składają nam życzeń, ponieważ to święto nam uwłacza. A ja bym się wcale nie obraziła J
Z rozrzewnieniem pamiętam jednego klienta urzędowego, który przychodząc do naszej kancelarii i przynosił mi beżowe rajstopy, czekoladki, kwiaty, pisał wiersze i listy. No cóż, wspomnienia pozostały…

Małżonek oburzył się, słusznie moim zdaniem, słysząc, gdy babcia Paszczaków rozdzielała kiedyś role podczas sprzątania ogrodu: Ty Maju powycieraj naczynka  w domku, bo jesteś dziewczynką, a ty Antosiu będziesz z tatą skręcał trampolinę, bo jesteś chłopcem. Małżonek był wstrząśnięty takim szufladkowaniem i miał rację!!! Nie wolno tak szufladkować i ograniczać. Dziewczynka oprócz mycia naczyń powinna jeszcze umieć posługiwać się młotkiem,  kosić trawę w ogródku, naprawiać kran i kłaść flizy, prowadzić remonty i pić wódkę z robotnikami.  Wtedy będzie przygotowana do życia. Do życia z mężczyzną.  Wiem o czym piszę. Mam męża. Na dodatek adwokata.

Tak naprawdę kobieta powinna być tworem kompaktowym w 100% kobiecości powinna zawierać tez moduł „150% mężczyzny”, z opcja przełączania, jak w autach z napędem 4x4. Ważne natomiast, by modułu „męśkość” używać nie nachalnie - niestety popełniamy ten błąd, iż zdradzamy się przed  mężczyznami, że jesteśmy silne, że wszystko potrafimy  i ze wszystkim damy sobie radę. SAME!  I potem facet robiąc nam jakieś sukinsyństwo rzuci podkulając ogon i uciekając: Dasz radę! Kto jak nie ty!!? Ty jesteś przecież taka silna!!

I cwane są kobiety, które targają mężczyzn na salę porodową, każą rodzić wspólnie przez 13 godzin ,zaglądać sobie między nogi i odczuwać bóle parte. Ja proponuję jeszcze przeciąć tym facetom krocze, tak na koniec. Jak nie potrafi naprawić kranu i auta, to niech przynajmniej cierpi jak kobieta. Teraz Was rozumiem Siostry, to taka zemsta!  Jesteście genialne!
Ja oczywiście i to zawaliłam, nie dość, że miałam cesarki, to jeszcze do drugiej wiozłam się sama i wówczas jeszcze niemęża zobaczyłam dopiero po 3 dniach. A mogłam niczym nimfa eteryczna kazać sobie zwilżać usta po zabiegu i masować stopy. Głupia ja…

Dla mnie już za późno, może dla większości z Was dziewczęta też. Cwanym trzeba było być 20 lat temu, teraz pozostało spijać to kwaśne i mętne piwo równo – tfu – uprawnienia…


ps. dostałam tez życzenia od mojego trenera S. oraz od niezawodnego Marcina Ł. :) dzięki chłopaki!!!!!

środa, 29 lutego 2012

O winie, dziarach, zmarszczkach i San Remo

- Coraz mniej pijemy.
- Coraz mniej.
- Trzeci dzień pijemy tą jedną butelkę.
- Kiedyś piliśmy butelkę dziennie.
- Ale to chyba dobrze…?
- Starzejemy się.
- Starzejemy…

Ta smutna konkluzja dopadła nas (mnie i małżonka) w dalekich zimnych Dolomitach, gdy ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że wieczorem sięgamy po tą samą butelkę czerwonego wina już trzeci dzień. Zaraz potem przypomnieliśmy sobie wprawdzie, że na stoku zaliczyliśmy już vino brule a do obiadu poszła kwarta wina (na głowę), niesmak jednak pozostał.

Starzejemy się bez dwóch zdań, ale czy pierdziochniejemy?
Fakt, kurort, do którego udaliśmy się na pierwszą część zimowego wypoczynku, San Martino di Castrozza, okazał się być kurortem dla emerytów, autentycznie. Średnia wieku na stoku wynosiła 65 lat, ale to tylko dlatego, że były z nami dwa Paszczaki, które ją mocno zaniżały.
Fakt, obejrzeliśmy cały festiwal w San Remo, co jest osiągnięciem, bo tam wstawki konferansjerów prowadzących trwają po 8 – 10 minut. Trzy minuty piosenki a potem dziesięć minut opowieści podstarzałego włoskiego Ibisza z tupecikiem. Odświeżyliśmy mocno swoja znajomość włoskiej muzyki rozrywkowej, tak że potem mogliśmy w lokalach gastronomicznych słodko podrygiwać słysząc znajome nuty, ba nawet nucić: Sono solo paroooleeeee!!! Parole, parole, paroooleeeeeeee…..! I nawet nas to nie peszyło… straszne!

Małżonek zaczął jednak okazywać symptomy wchodzenia w niebezpieczny wiek, w którym to mężczyźni robią sobie dziarę, kupują motór i zmieniają towarzyszkę życia na 16-letnią długowłosą Patrycję bądź inną Karolinę.
Otóż i pod tym względem okazał się być jednak unikatowy – miast do Patrycji zapałał miłością do snowboardu! Po 20 latach jeżdżenia na nartach klasycznym i rozpoznawalnym z daleka stylem śmigowym (kolanko przy kolanku, jestem w stanie rozpoznac małżonka na stoku z odległości 2 km!!), zapragnął kasku, deski i tarzania się w snowparku. Zapragnął freestyle, downhilla, ramp i Guns N'Roses! W sumie to namawiam go nawet na małą dziarę z moim imieniem, ale to jeszcze nie ten etap J A może wolałby bez imienia ;) 
Wychodząc na przeciw jego zmienionym oczekiwaniom kupiłam mu z okazji walentynek czadowe okulary na stok. Ja od małżonka dostałam wapno na uczulenie... bo mnie wysypało od kremu przeciwzmarszczkowego...
Starzejemy się.

Jak mam doła to mówię do S. mojego trenera, prawdziwego anioła: Stara jestem!
A on na to: Co ty mówisz, w życiu nie dałbym ci tyle lat. Nie jedna osiemnastka może ci twojego brzucha zazdrościć! Świetne masz geny! A jaka skóra! W życiu ci nic zwisac nie będzie.
Mówię to małżonkowi, a on bez cienia zazdrości – W końcu mówi to, za co mu płacisz, nie?
No tak, w tym wieku to za komplementy trzeba już płacic...

no to posłuchajcie sobie przeboju San Remo 2012 :)




wtorek, 7 lutego 2012

Prezent

Małżonek poleciał w ostatnią środę ze swoim Przyjacielem M. do Erewania. Bez konkretnego celu – ot w Erewaniu jeszcze nie byli. To i tak fajniej, niż ich wspólna wycieczka pod reaktor w Czarnobylu. A w sumie -  po przygodzie w Baku, już mnie nic nie zdziwi.
Miałam dostać kilim. Kilim z Armenii. Jako prezent.
Małżonek od samego początku nie mógł się nadziwić, że wszystko jest tam potwornie tanie, noclegi, jedzenie, usługi (2 godziny jazdy z taksówkarzem – przewodnikiem bo Erewaniu to jedyne 18 zł i pan Marian nie chciał brać napiwku), 2 litry kawy i 4 „pięćdziesiątki” wódki to z kolei równowartość 20 zł. No żyć nie umierać.
Czekałam więc na ten kilim, bo skoro tak tanio, to pewnie będzie mógł tego kilimu więcej nakupić, a w walizkę obszerną nie na darmo wyposażyłam (walizkę sprawdziłam – bez bananów!).
Dzwoni małżonek:
-Słuchaj, szybko dzwonię, bo tu drogie połączenia, kilimu nie ma, będzie szal.
 - O dobrze! Chcę piękny szal!!!

Dzwoni znowu:
- No widzisz szale są, ale brzydkie. Nawet M. mówi, że bardzo paskudne te szale.  Ale nie martw się! Będzie prezent! Śliczny prezent dostaniesz!
Wieczorem:
- Kochanie, szale nie bardzo. Ale  nie zgadniesz – mają tu sklep Victoria’s Secret!!!!
- No co Ty!!? Kurcze w Polsce nie ma VC! Słuchaj kupuj wszystko!!
- No widzisz właśnie byliśmy tam z M., no i tak się nie da bez Ciebie. I wiesz co? Kupiliśmy sobie z M. po piwie.
……

Do tej pory tego nie rozumiem.  

czwartek, 19 stycznia 2012

Grand Virtuoso

Byłyśmy we wtorek z córką M. na koncercie Sinfonietty Cracovia i Roby Lakatos. Roby Lakatos to węgierski skrzypek, Cygan i doskonale tą cygańską nutę w jego muzyce słychac. Córka jest początkującą skrzypaczką, więc dla niej atrakcja niebywała a i ja będę mogła mówic, iż wtorkowe wieczory zwykłam spędzac w Filharmonii!
Fakt, dla Paszczaków naszych i Filharmonia i Opera i insze przybytki kultury i ...... sztuki (vide Gajos) nie są obce, wręcz przeciwnie, jest już pewna nuta rutyny w zachowaniu naszych dzieci, jeśli chodzi o wyjścia na koncerty.
I tym razem M. wyszykowała się pierwszorzędnie - brokat na oczy, branzolety i specjalna złota cekinowa torebka - akurat na koncert z muzyką cygańską! Jak potem zobaczyłyśmy i Roby Lakatos i kontrabasista Sinfonietty mieli ten sam pomysł ;)
Koncert oszałamiający! Trzy bisy! Owacje na stojąco!
Nie wiem tylko, czy M. była bardziej pod wrażeniem diamentowego krawata Robiego, czy jego wirtuozerii - już po pierwszym utworze zauważyła bowiem, że gra bez nut, a jakby nuty znał, to by z nich korzystał. Gdy przed Tangiem Tureckim stroił skrzypce na scenie przez minutę, M. nachyliła się do mnie i nie bez cienia dumy wyszeptała - Wiesz, to to już też potrafię zagrac!

niedziela, 15 stycznia 2012

Przez tydzień byłam Heidi :)

Ilekroć  myślałam o tym kraju, nie myślałam o nim inaczej niż o kraju tranzytowym, takim, przez który trzeba przejechać, najlepiej  nie zatrzymując się, kraju ludzi zamkniętych, zarozumiałych i z taką.. pretensją do świata. Wiecie, po prostu im w historii nie wyszło, ot tacy Niemcy, którym się nie udało. To dość paradoksalne, bo z racji mojego wykształcenia germanofilskiego, powinnam lgnąć do krajów niemieckiego obszaru językowego, jak mucha do miodu (do miodu?) Nic bardziej mylnego w moim przypadku – wakacje nad niemieckim Bałtykiem (Ostsee), przyprawiły mnie o głęboką depresję przed i po, a ilekroć przejeżdżamy do ukochanej Italii przez Wschodnią Rzeszą, mam ochotę zablokować  drzwi samochodu i kosztem nie sikania zatrzymać  się dopiero po odpowiedniej stronie Alp.
Przyznam, że pomysł naszych Przyjaciół, aby spędzić ferie świąteczne i Sylwestra w austriackich Alpach przeraził mnie. Kto na litość Boga, mógłby chcieć dobrowolnie spędzie tydzień w kraju  sztywnych reguł i niesympatycznych ludzi? Do tego mówiących po niemiecku w sposób wywołujący u mnie zmarszczki na czole. I to jeszcze gdybym nie mówiła w tym języku i nie rozumiała niemieckiego, wtedy mogłabym po prostu być nieświadoma tej impertynencji i durnowato się uśmiechać. Tak, jak Anglicy. No ale trudno, co zrobić, że zacytuję Stanisława Ochuckiego. Żeby chociaż wino lokalne było dobre…
Główny KO-wiec naszej rodziny postanowił jechać przez Linz, tam się zatrzymać w hotelu na noc i przy okazji zwiedzić 2 muzea. W Linzu nie spotkałam żadnych Austriaków, było dużo Filipińczyków, Kurdów, Turków i Azjatów, wszyscy mało mili i z pretensją. O, jednego Austriaka spotkaliśmy w muzeum sztuki współczesnej, nosił obcisłe jeansy, buty z czubem, miał opaleniznę i artystyczną apaszkę pod szyją. Mało mówił. Myślę, że skupiał się na wyglądaniu.
To jednak, co zastaliśmy w Tyrolu, było szokujące….
Przez cały czas czułam się, jakbym wylądowała w bajce Disneya i tylko czekałam, aż zza najbliższej jodełki wyskoczą jodłujące krasnale. Nie chodzi tylko o arcybajkową scenerię naszej zasypanej śniegiem tyrolskiej wioski, ale o absolutnie niezwykłą, przyjazną aurę bijącą od Tyrolczyków  - wszyscy, od kelnerów, przez obsługę na wyciągach na pani w Intersporcie kończąc byli super mili i pomocni, o wiele bardziej pomocni, niż tego się spodziewaliśmy!
Tyrolskie jedzenie okazało się fenomenalne, knajpki na stoku, tak cudne i przytulne, jakby wycięte z żurnala, a mimo ich oblężenia, biegający w skórzanych porciętach śliczni kelnerzy zawsze znajdywali dla nas miejsce (tyrolscy kelnerzy, to obok włoskich mundurowych moja druga ulubiona grupa zawodowa). Dawno nie czułam się tak bardzo „u siebie”. A gdy o 6 rano, 1 stycznia, gdy za oknem było jeszcze ciemno, pod nasz dom w lasku podjechał pług, żeby usunąć nadmiar śniegu nawet z podjazdu – oszalałam!
I już wiem o co chodzi!!! O ich poczucie obowiązku i przekonanie, że to co robią ma dla lokalnej społeczności znaczenie nie do przecenienia! Jeśli Helmut popije w Sylwestra i nie wstanie o 3 rano 1 stycznia, żeby odśnieżyć wioskę, to Johann nie dowiezie bułek do piekarni Judith… Clown zatrudniony przez szkółkę narciarską na stoku daje z siebie wszystko jako psycholog, podnosząc na duchu dzieci, którym nie poszło najlepiej w slalomie, nie musi tego robić, bo nikt go nie sprawdza, ale on z przejęciem opowiada mi potem, jakie to ważne, żeby te dzieci nie czuły się gorsze.  Ci ludzie nie robią nic na pół gwizdka, bo wierzą, że to co robią ma olbrzymi sens a ich praca jest innym bardzo potrzebna. To wszystko przypomina mi sytuację gdy byłam tłumaczem grupy austriackich myśliwych, którzy przyjechali w Bieszczady na polowanie. Strasznie im nie szło i ku mojemu szczęściu nie ustrzelili ani jednego kozła (samiec sarny). Lokalnemu leśniczemu bardzo zależało na tym, żeby Austriacy wyjechali zadowoleni więc za moim pośrednictwem zaproponował im, że on im takie koziołki wystawi, nie wiem co to miało znaczyć, ale miało skończyć się dużą ilością trofea. Myśliwi popatrzyli po sobie zdegustowani, po czym najstarszy przemówił: Nein! Niech mu Pani powie, że nie jesteśmy Niemcami!

KO-wiec od 2 lat namawia mnie na narty w Niemczech, twierdzi, że to kraj z olbrzymimi możliwościami, ale niedoceniony. I nie zraża go to, że nawet znajomi Niemcy twierdzą, iż w Alpach niemieckich narciarstwa się nie uprawia a Garmisch Partenkirchen to makieta.
Czy znacie kogoś, kto jeździ na urlop do Niemiec? W sensie – kogoś, oprócz nas?



środa, 11 stycznia 2012

O tym, co smuci...

Dwie scenki z naszego życia.

Paszczaki były w niedzielę w kinie, na Kocie w Butach. Ponieważ ja w tym czasie postanowiłam nabyć nowe trykoty na siłownię, byłam ciekawa po projekcji wrażeń dzieci. Małżonek udał się na stronę z młodszym, więc zapytałam starsze dziecko o wrażenia, ale widzę mina nie tęga. O czym był film? -  indaguję.
- O kotku… (twarz dziecka tężeje a oczy nabiegają niebezpiecznie cieczą), jak był mały to nie miała rodziców (łkanie), i trafił do domu dziecka…………. (szlocha z rzuceniem mi się w ramiona, głośne łkanie wstrząsając dzieckiem).
Ponieważ równocześnie żułam kawałek zabranego dziecku obwarzanka oderwałam dziecko od siebie, czując, że obwarzanek utknął gdzieś w mojej tchawicy skutecznie blokując możliwości poboru powietrza…
- I tam się z niego śmiali i dokuczali mu… - kontynuuje zalewając się łzami córka, a ja zlana potem, łzami i z oczami na wierzchu toczę walkę ze zbliżająca się śmiercią…. – i ciągnęli go za skórę!!!!!  - tu spazm osiągnął apogeum. Wyplułam obwarzanka, przestałam sinieć – myślicie, że moja córka zauważyło, ze matka w trakcie jej dramatycznego wystąpienia balansowała na krawędzi śmierci?


Wieczór z książką, Paszczaki mają czytane do snu, oczywiście nie przeze mnie, bo ja mam taki odruch, że zaraz zaczynam potwornie ziewać. Na tapecie książeczka dla dzieci o obrazach w londyńskich muzeach, opisy obrazów, anegdoty, historie…
Małżonek czytał wczoraj o malarzach flamandzkich, w tym o portrecie małego chłopca, zmarłego synka autora. Córka zdziwiła się, że malarz uwiecznił martwe dziecko, ale R. wytłumaczył, że jak malarz zaczął malować, to chłopiec jeszcze żył, zmarł pewnie potem.
Po kilku minutach małżonek zauważył absolutnie poważną, skostniałą i blada twarz młodszego Paszczaka, który był na krawędzi płaczu i z tej krawędzi stoczył się w przejmujący szloch: Ja nie chcę umierać, ja boję się śmierci!!


Ne idźcie do kina na Kota w Butach – to film o znęcaniu się nad zwierzętami, w krzywym i mocno przerysowanym zwierciadle ukazuje też pracę państwowych ośrodków opieki.
Nie prowadźcie dzieci do muzeów, nie czytajcie przed snem Andersena i broń Boże Braci Grimm (Braci Grimm to raczej w ogóle, bo to sadyści byli).

I taka konkluzja – czytam równocześnie – już sobie – książkę o Korei Północnej – ‘Światu nie mamy czego zazdrościć’ Barbary Demick.  Zdarzenia z powojennej Korei, zdarzenia z lat 90-tych, zdarzenia tak niewiarygodne, potworne i okrutne, że nie chce się w ich autentyczność wierzyć.
Moja córka wypłakuje oczy na disneyowskiej bajce, synek doznaje wstrząsu po kontemplacji flamandzkiego dzieła sztuki a w miastach Korei Północnej matki gotują swoim dzieciom wodę na posiekanej trawie i zgnieconej korze drzew, póki dzieci nie umrą z rozdętymi brzuszkami…

I co z tym zrobić?




Dzięki Marcin za przypomnienie!