Komentarze

Będzie mi miło, jeśli zostawisz swój komentarz również tutaj, nie tylko na FB :-) Dziękuję!

niedziela, 15 stycznia 2012

Przez tydzień byłam Heidi :)

Ilekroć  myślałam o tym kraju, nie myślałam o nim inaczej niż o kraju tranzytowym, takim, przez który trzeba przejechać, najlepiej  nie zatrzymując się, kraju ludzi zamkniętych, zarozumiałych i z taką.. pretensją do świata. Wiecie, po prostu im w historii nie wyszło, ot tacy Niemcy, którym się nie udało. To dość paradoksalne, bo z racji mojego wykształcenia germanofilskiego, powinnam lgnąć do krajów niemieckiego obszaru językowego, jak mucha do miodu (do miodu?) Nic bardziej mylnego w moim przypadku – wakacje nad niemieckim Bałtykiem (Ostsee), przyprawiły mnie o głęboką depresję przed i po, a ilekroć przejeżdżamy do ukochanej Italii przez Wschodnią Rzeszą, mam ochotę zablokować  drzwi samochodu i kosztem nie sikania zatrzymać  się dopiero po odpowiedniej stronie Alp.
Przyznam, że pomysł naszych Przyjaciół, aby spędzić ferie świąteczne i Sylwestra w austriackich Alpach przeraził mnie. Kto na litość Boga, mógłby chcieć dobrowolnie spędzie tydzień w kraju  sztywnych reguł i niesympatycznych ludzi? Do tego mówiących po niemiecku w sposób wywołujący u mnie zmarszczki na czole. I to jeszcze gdybym nie mówiła w tym języku i nie rozumiała niemieckiego, wtedy mogłabym po prostu być nieświadoma tej impertynencji i durnowato się uśmiechać. Tak, jak Anglicy. No ale trudno, co zrobić, że zacytuję Stanisława Ochuckiego. Żeby chociaż wino lokalne było dobre…
Główny KO-wiec naszej rodziny postanowił jechać przez Linz, tam się zatrzymać w hotelu na noc i przy okazji zwiedzić 2 muzea. W Linzu nie spotkałam żadnych Austriaków, było dużo Filipińczyków, Kurdów, Turków i Azjatów, wszyscy mało mili i z pretensją. O, jednego Austriaka spotkaliśmy w muzeum sztuki współczesnej, nosił obcisłe jeansy, buty z czubem, miał opaleniznę i artystyczną apaszkę pod szyją. Mało mówił. Myślę, że skupiał się na wyglądaniu.
To jednak, co zastaliśmy w Tyrolu, było szokujące….
Przez cały czas czułam się, jakbym wylądowała w bajce Disneya i tylko czekałam, aż zza najbliższej jodełki wyskoczą jodłujące krasnale. Nie chodzi tylko o arcybajkową scenerię naszej zasypanej śniegiem tyrolskiej wioski, ale o absolutnie niezwykłą, przyjazną aurę bijącą od Tyrolczyków  - wszyscy, od kelnerów, przez obsługę na wyciągach na pani w Intersporcie kończąc byli super mili i pomocni, o wiele bardziej pomocni, niż tego się spodziewaliśmy!
Tyrolskie jedzenie okazało się fenomenalne, knajpki na stoku, tak cudne i przytulne, jakby wycięte z żurnala, a mimo ich oblężenia, biegający w skórzanych porciętach śliczni kelnerzy zawsze znajdywali dla nas miejsce (tyrolscy kelnerzy, to obok włoskich mundurowych moja druga ulubiona grupa zawodowa). Dawno nie czułam się tak bardzo „u siebie”. A gdy o 6 rano, 1 stycznia, gdy za oknem było jeszcze ciemno, pod nasz dom w lasku podjechał pług, żeby usunąć nadmiar śniegu nawet z podjazdu – oszalałam!
I już wiem o co chodzi!!! O ich poczucie obowiązku i przekonanie, że to co robią ma dla lokalnej społeczności znaczenie nie do przecenienia! Jeśli Helmut popije w Sylwestra i nie wstanie o 3 rano 1 stycznia, żeby odśnieżyć wioskę, to Johann nie dowiezie bułek do piekarni Judith… Clown zatrudniony przez szkółkę narciarską na stoku daje z siebie wszystko jako psycholog, podnosząc na duchu dzieci, którym nie poszło najlepiej w slalomie, nie musi tego robić, bo nikt go nie sprawdza, ale on z przejęciem opowiada mi potem, jakie to ważne, żeby te dzieci nie czuły się gorsze.  Ci ludzie nie robią nic na pół gwizdka, bo wierzą, że to co robią ma olbrzymi sens a ich praca jest innym bardzo potrzebna. To wszystko przypomina mi sytuację gdy byłam tłumaczem grupy austriackich myśliwych, którzy przyjechali w Bieszczady na polowanie. Strasznie im nie szło i ku mojemu szczęściu nie ustrzelili ani jednego kozła (samiec sarny). Lokalnemu leśniczemu bardzo zależało na tym, żeby Austriacy wyjechali zadowoleni więc za moim pośrednictwem zaproponował im, że on im takie koziołki wystawi, nie wiem co to miało znaczyć, ale miało skończyć się dużą ilością trofea. Myśliwi popatrzyli po sobie zdegustowani, po czym najstarszy przemówił: Nein! Niech mu Pani powie, że nie jesteśmy Niemcami!

KO-wiec od 2 lat namawia mnie na narty w Niemczech, twierdzi, że to kraj z olbrzymimi możliwościami, ale niedoceniony. I nie zraża go to, że nawet znajomi Niemcy twierdzą, iż w Alpach niemieckich narciarstwa się nie uprawia a Garmisch Partenkirchen to makieta.
Czy znacie kogoś, kto jeździ na urlop do Niemiec? W sensie – kogoś, oprócz nas?



2 komentarze:

  1. Ja nie jeżdżę. A teraz, po tych Twoich wyjaśnieniach, nie pojadę na pewno!! I nie jest prawdą, że w ogóle nie jeżdżę na nartach! Poza tym prawie w ogóle nie pada...

    OdpowiedzUsuń
  2. I masz rację! W sumie to wszędzie jest tak samo, jakby się uparł!

    OdpowiedzUsuń